Chcę iść do szpitala psychiatrycznego. Myślę, że tego potrzebuję i zastanawiam się, jak tego dokonać
Mam 34 lata – mamma mia, ależ ten czas leci. Moja rodzina zawsze była daleka od ideału: matka z depresją (hospitalizowana, całe życie na lekach), skoncentrowana na swoich własnych bolączkach i mniej lub bardziej urojonych problemach, ojciec - psychopata tyranizujący rodzinę, wyżywający na mnie wszystkie swoje codzienne frustracje (znęcał się nade mną psychicznie, a oprócz tego byłam jego workiem treningowym do czasu aż zaczęłam pokwitać, wtedy nabrał zainteresowania o zgoła odmiennym zabarwieniu; kiedy przestał mnie molestować, zaczął znowu tłuc i wpierać mi przekonanie, jaką jestem tanią dziwką).
Z takim życiorysem cudem byłoby, gdybym wyrosła na zdrowego człowieka, toteż i normalna nie jestem, cokolwiek by rozumieć pod pojęciem normy. Aha, żeby było jasne: matka do dziś żyje w błogiej nieświadomości, wciąż zajęta własnym cierpieniem. Skończyłam studia, później pracowałam, wreszcie zdecydowałam się na wyjazd za granicę, mając dość zarówno głodowych stawek wypłacanych w naszym pięknym kraju nauczycielom, jak i samej beznadziejnej pracy nauczyciela. Ogólnie rzecz biorąc: jakoś sobie radziłam materialnie, starając się przy tym trzymać w bezpiecznej odległości od "domu rodzinnego".
Na stany depresyjne cierpiałam od czasów szkoły podstawowej. Jak nietrudno się domyślić, mam również nerwicę, przechodziłam też wielokrotnie przez silne stany lękowe uniemożliwiające funkcjonowanie. Generalnie napięcie i lęk nie opuszczają mnie, nawet gdy jestem sama, ostatnimi czasy zaś sama jestem 24 h/dobę, ponieważ nie pracuję. Zdecydowałam się na powrót do kraju, gdy objawy nasiliły się na tyle, że nie radziłam sobie w pracy, którą miałam zresztą raczej relaksującą. Aktualnie mieszkam w dużym mieście, nie mam tu znajomych, zresztą nawet gdybym miała, to nie czuję się na siłach stawić czoła towarzyskim pogawędkom przy piwku.
A propos piwko: tylko pod wpływem alkoholu odczuwam pewną ulgę, znika częściowo bariera, która zwykle oddziela mnie od innych, więc jak już się dorwę do źródełka, to tracę kontrolę nad ilością wypitych trunków, wlewam w siebie więcej i więcej w podskórnej nadziei, że po kolejnej szklance uda mi się całkowicie rozluźnić i poczuć coś na kształt "przynależności" do rodzaju ludzkiego. Niestety jak dotąd bez większych sukcesów, co mnie jednakowoż nie zniechęca i z każdym kolejnym razem scenariusz ulega powieleniu. Zaczęłam też popijać w samotności, co nieco mnie niepokoi.
Mimo kilkumiesięcznego pobytu w kraju moja sytuacja jest wciąż nieuregulowana, tzn. nie znalazłam pracy, nie figuruję na liście bezrobotnych w UP, nie jestem też ubezpieczona. Krótko mówiąc: nie istnieję. Wraz z końcem września muszę wyprowadzić się z lokalu, w którym mieszkam, grozi mi więc powrót na „stare śmieci”, czyli pod skrzydła rodzinki. Myśl o pójściu „między ludzi”, o dzieleniu z kimś mieszkania, konieczności utrzymywania pozorów normalności, o pracy wśród istot ludzkich napawa mnie bladym strachem. Przed tym właśnie uciekłam - jak się okazuje, z deszczu pod rynnę.
Moim marzeniem od ostatnich… 9 miesięcy (musiałam policzyć na palcach:) jest pobyt w szpitalu psychiatrycznym, wspaniałe, otępiające, zagłuszające ból leki, codzienna terapia tocząca się powolnym, regularnym rytmem. Wiem, brzmi to kretyńsko, ale naprawdę jawi mi się to jako ziemia obiecana i nie wyobrażam sobie innej. Jestem w tak kiepskiej kondycji, że wyjście z domu stanowi dla mnie poważne wyzwanie, jest jak wyprawa na biegun północny, do której trzeba się dobrze przygotować. Chciałabym stać się niewidzialną, być może byłoby to jakimś rozwiązaniem.
Myślę często o samobójstwie, ale w dzieciństwie i latach młodzieńczych straszono mnie wytrwale - i jak widać skutecznie - surowym, bezlitosnym Bogiem, piekłem i tym podobnymi podnoszącymi na duchu i motywującymi do życia w wierze historiami, więc obawiam się, że moje ostatnie chwile byłyby koszmarem. Nie mam odwagi zaryzykować. Boję się ludzi, boję się przyszłości, nie potrafię się zmobilizować i wziąć spraw w swoje ręce, jak to się pięknie i krzepiąco mówi. Pytanie brzmi: czy w mojej obecnej kondycji i sytuacji mam jakiekolwiek szanse na hospitalizację? Co powinnam zrobić, by tego dobrodziejstwa doświadczyć? Jeśli otworzyć sobie żyły tępą żyletką na progu rzeczonej placówki – jestem gotowa to zrobić. Proszę o radę. Pozdrawiam.