Chcę ratować ten związek
Mam 36 lat i lata złych doświadczeń w życiu. Zacznę może od tego, że byłam w związku z mężczyzną 4 lata młodszym ode mnie. Byliśmy ze sobą dwa lata, świetnie nam się ukladało, planowaliśmy wspólny dom (wyremontowaliśmy sami wspólnie mieszkanie, w którym planowaliśmy zamieszkać). Pewnego razu pojechaliśmy na dyskotekę, spotkałam tam znajomych z dziecięcych lat, których nie znał mój chłopak. Wdałam się może w zbyt głęboką, miłą dyskusję z nimi (byli to mężczyzni). Mój chłopak, gdy to zobaczył, zostawił mnie tam i wrócił sam do domu. Muszę dodać, że byłam pod wpływem alkoholu, ale na tyle trzeźwa, żeby wiedzieć, że wtedy tam do niczego nie doszło. Niestety - to już nie miało żadnego znaczenia dla niego. Nie chciał mnie znać, rozmawiać itp., uważając, że go zdradziłam. Nie mogłam się z tym pogodzić, bo bardzo go kochałam i chciałam być tylko z nim. Odrzucił mnie. Na nic były moje zapewnienia, starania i namowy, by być dalej razem. Walczyłam o to bardzo, ale nie udało się.
Po około 2 tygodniach okazało się, że jestem w ciąży - Z NIM W CIĄŻY. Ale to też nic w nim nie zmieniło... Nie chciał być mimo to ze mną. Cierpiałam strasznie, mój świat się zawalił - ciążę przeszłam fizycznie może nie najgorzej, ale psychicznie byłam w strasznym stanie - całą przepłakałam. Urodziłam dziecko - utrzymując ciągle kontakt z nim (ale to był kontakt tylko, jakby to powiedzieć, cielesny). On miał inne kobiety, ale mimo to odwiedzał też i mnie czasem (mówiąc, że mimo to i tak nie chce być ze mną). Sama więc wychowywałam syna, namawiając jego ojca do częstszych kontaktów z nami, co było ciężką sprawą. Z czasem spróbowałam nawet z kimś innym ułożyć sobie życie, ale to było bez sensu, bo nie umiałam zapomnieć o ojcu dziecka i to dawało się odczuć w dwóch związkach, w jakich byłam. Dlatego szybko zrezygnowałam z dalszych prób i postanowiłam, ŻE JEŚLI NIE ON, TO JUŻ NIKT INNY.
Mimo bólu, wciąż go kochałam, i nie potrafiłam zapomnieć i pogodzić się z tym, że nie jest z nami. Walczyłam dwa lata o niego i jego lepszy kontakt z dzieckiem. Był niezdecydowany. Z jednej strony chciał być z nami, a z drugiej wolal być wolny. Może trochę na siłę, ale wprowadziłam się z dzieckiem już 2,5-letnim do mieszkania, które wcześniej własnymi siłami remontowaliśmy (a w którym on sam zamieszkał i tam spotykał się z innymi kobietami. Ja, cierpiąc, patrzyłam na to). Postanowiłam, że będę silna i zapomnę o tym, bo chciałam być z nim i pragnęłam, by pokochał syna. Było trudno milczeć. Mieszkaliśmy razem, ale on nadal prowadził, hmm... życie kawalera (wieczorne wyprawy do knajp ze znajomymi, koleżankami również). Naprawdę cierpiałam z tego powodu, że ze mną za bardzo nie chciał się pokazywać (mówił, że jestem sublokatorką). Nie ufałam mu. Ale nie chciałam odejść, bo zależało mi na jego kontakcie z dzieckiem. No, wciąż chciałam być z nim.
Ale POPEŁNIŁAM BŁĄD - do którego popchnęło tak jakby trochę jego zachowanie i stosunek do mnie - ZDRADZIŁAM. Nie wiem jak do tego doszło, ale było to skutkiem moich wątpliwości co do jego uczuć do mnie. Był to tylko krótki, szybki romans, w sumie nie tak do końca nazywam to zdradą, bo do stosunku płciowego nie doszło - no, ale stało się. I on się o tym dowiedział. Próbowałam na początku nie przyznawać się do tego, ale ZALEŻAŁO MI NA NIM NADAL BARDZO i przyznałam się do tego, że popełniłam błąd. Rozmawialiśmy... kłócąc się oczywiście, ale w rezultacie doszliśmy do wniosku, że szkoda nam naszego wspaniałego dziecka i spróbujemy być razem. Niby jesteśmy, ale on mi nie wybaczy tego nigdy, to po pierwsze, no i dalej: nie szanuje mnie na pewno, nie liczy się z moim zdaniem, nie pomaga w domu, w sumie nawet nie daje na życie pieniędzy. Wszystko co zarobi, inwestuje w siebie (auto, sprzet tv, meble do domu itp.). Robi co chce (wraca z pracy, zje obiad i tyle go widzimy, wraca późno, prosto do łóżka). Nie dogadujemy się: JA WALCZĘ, CHCĘ Z NIM BYĆ, ON NIE:( Nie zależy już mu na mnie, sypiamy razem, owszem (bo akurat tu się dopasowaliśmy w 100%), ale oprócz tego nie ma nic. Miłość jednostronna z mojej strony tylko.
On byłby szczęśliwy, gdybym się wyprowadziła, ale mogę zabrać tylko swoje ubrania - uważa, że nic więcej tu mojego nie ma (a razem, przypominam, wkładaliśmy wkład w to mieszkanie). No, nieistotne - chodzi o to, że na dziecku jemu też widzę trochę zależy, ale mnie nie trawi. PROSZĘ O POMOC - CO MOGĘ JESZCZE ZROBIĆ, BY RATOWAĆ TĘ RODZINĘ, BY JEJ NIE ROZBIJAĆ? Zbyt cudowne mamy dziecko, by ponosiło konsekwencje głupoty swoich rodziców. No i ja wciąż go kocham i nie chcę żyć z kimś innym, choć nie jest mi słodko. Czy wizyta u specjalisty mogłaby nam w jakiś sposób pomóc? NAPRAWDĘ NIE CHCĘ SIĘ ROZCHODZIĆ, bo w głębi duszy czuję, że jakby ktoś nam pomógł... Ja jestem w stanie jeszcze dużo dać z siebie, by to ratować. Proszę o mądrą radę.