Chcę zacząć lepsze życie... Przeszkadza mi w tym lęk przed odrzuceniem
Jestem dziewczyną. Mam 18 lat. A pełnoletność skłania do pewnych refleksji. Przede wszystkim nad tym, co się wydarzyło w moim życiu, i jakie wnioski z tego wyciągnęłam. Wychowałam się w pełnej rodzinie. Mam rodzeństwo. Ale moje problemy zaczęły się w domu. Ojciec nigdy nie okazywał, że mnie kocha, nigdy mnie nie przytulał, nigdy w jego głosie nie czułam ani odrobiny aprobaty. Wyzywał mnie, próbował bić (lecz ja zawsze miałam jakiś gen buntu w sobie, więc za każdym razem oddawałam - od dziecka). Od dziecka szukałam aprobaty innych. Od zerówki wpakowałam się więc w toksyczny związek trwający 10 lat.
Zawsze chciałam być koleżanką tej dziewczyny, uważałam, że ja muszę się zawsze starać, ona natomiast nie musi robić nic w tym kierunku. Zawsze to ja za nią biegałam, ja się starałam, ja wybaczałam (nawet kiedy mnie zdradziła i widziała, jak ponoszę konsekwencje tego, co ona powiedziała; nie miała nawet odwagi spojrzeć mi w oczy i powiedzieć, że to ona mnie sprzedała). Zawsze w jej oczach byłam samym ogromnym bagnem wad. Idąc tym tropem, dalej nadskakiwałam. Zawsze miałam wrażenie, że ona mnie nigdy nie zostawi.
Kiedy przyszedł tego kres? 25 kwietnia 2008. To, co się zdarzyło, przelało czarę goryczy. Pewnie powód wyda się absurdalny, ale skumulował się we mnie bunt, jakaś chęć życia inaczej. (Mówiła o mnie przy mnie niezbyt pochlebne rzeczy, a ja siedziałam i słuchałam - nie odezwałam się ani słowem). To był przełom. Wtedy moja najbliższa osoba, "przyszywana siostra" - pomogła mi się podnieść. Bałam się jej zaufać, ale kiedy to zrobiłam, nie pożałowałam. Iza to dziewczyna, z którą przyjaźnię się od 6 lat. Nasza relacja opiera się na czymś pięknym: akceptujemy siebie takie, jakie jesteśmy. Pozwalamy sobie na bycie sobą. Do dziś nie mogę pojąć, jak może mnie kochać taką, jaką jestem.
Chciałabym się jej za to wszytko odwdzięczyć, dać jej za to gwiazdkę z nieba. W relacjach damsko-męskich mam o wiele większy problem. Pewnie wydam się nadęta, ale mężczyznom się podobam z wyglądu. Pojawia się problem w kwestii mojego charakteru. Cały czas zakładam maski i z czasem przyswajam sobie cechy postaci, które gram. Najgorzej, że przyswajam te negatywne. Siłą rzeczy lista moich wad rośnie. Duszę się, udając kogoś, kim nie jestem, a mimo to brnę w to dalej. Czuję, że jeżeli mężczyzna pozna mnie bliżej, zauważy tę całą listę wad. I stwierdzi, że jestem zła. Czyli potwierdzi to, co ja sama o sobie wiem. Czuję się złą osobą, która udaje dobrą, a ta znowu udaje złą. Boję się, że zdradzi mnie, bo uzna mnie za sztywną, nudną, pustakiem bez wnętrza.
Boję się być sobą, chociaż ja tak naprawdę nie wiem, co to znaczy być sobą. Moje "ja" jest już tak zagłuszone, że go nie słychać. Zagłuszone maskami, które wkładam. Staram się dopasowywać do społeczności, w której funkcjonuję w jakiś sposób, szukam ich akceptacji. Moje potencjalne związki z facetami kończą się w momencie, kiedy ja zaczynam sprawdzać ich, czy zaakceptują mnie w najgorszej postaci. Nie chcę zgrywać przed nimi dobrej, bo przecież z czasem dowiedzą się prawdy i pójdą sobie. Nie chcę, żeby odeszli wtedy, kiedy to mi będzie zależeć na nich o wiele bardziej. Bardzo chcę być przytulana, obejmowana, chcę budzić się rano i widzieć, że śpi obok mnie mężczyzna, który zrobiłby dla mnie wszytko.
Doskonale widać, że mi nie zależy na tym, co jest między parami (całowanie, seks), ale na poczuciu, że ktoś pragnie obecności ze mną - po prostu. Jego akceptacji. Mam w sobie za dużo uczciwości, by wykorzystywać mężczyzn zakochanych we mnie tylko po to, by cały czas czuć ich aprobatę. Nie chcę ich krzywdzić, ponieważ ja też nie chciałabym, żeby ktoś ze mną tak postąpił. Pragnę pomocy... Nie wiem, co mam robić.... Chcę czuć się akceptowana i kochana po prostu. Nie chcę ubiegać się o akceptację drugiej osoby, bo to staje się nie do wytrzymania. Liczę na odpowiedź...