Czy uda się odzyskać miłość męża i uratować ten związek?
Witam! Może zacznę od początku. Za kilka dni kończę 26 lat, w maju miną 2 lata od ślubu z ukochanym mężczyzną. Mamy 20-miesięczną córcię. Tydzień temu moje małżeństwo legło w gruzach, jestem przerażona, chcę wszystko naprawić, odzyskać miłość i zaufanie męża, ale czy to możliwe? To jest właśnie pytanie, które pragnę skierować do Pani/Pana. Tak jak wspomniałam wcześniej, świat zawalił mi się dokładnie tydzień temu. Po raz kolejny wykazałam swój paskudny charakter. Pokłóciliśmy się po raz kolejny o to samo - o jego mamę. Zaakceptowanie jej lenistwa, wykorzystywanie męża do najmniejszych błahostek, brak pomocy przy opiece nad dzieckiem, wielokrotne wystawianie nas do wiatru wywoływało u mnie wielką niechęć do niej. Niestety nie potrafiłam stłamsić tego uczucia ani trzymać języka za zębami. Wielokrotnie wybuchałam, gdy słyszałam o kolejnych pomysłach mamy. Od pewnego czasu, po każdej takiej kłótni, mąż uprzedzał mnie, żebym uważała na to, co mówię, że go to bardzo boli i że kiedyś może coś się wydarzyć, coś pęknąć i będzie za późno. Nie traktowałam tego poważnie. Żeby tego było mało, przy kolejnych kłótniach wspominał, że nie mówi mi wielu rzeczy, o których chciałby, ale nie umie. Mówił też wiele rzeczy łącznie z tym, że jest ze mną tylko ze względu na małą. Po każdej takiej kłotni, kiedy było już dobrze, zaczynałam rozmowę, czy naprawdę mnie nie kocha. Zawsze powtarzał, że w kłótni działają silne emocje i nie mówi się nieraz tego, co się myśli, a on świadom tego, co mnie zaboli, próbował się odgryźć na mój atak szału. Chociaż nieraz padały słowa o rozwodzie, zawsze prosiłam o tę jedną ostatnią szansę. I mi ją dawał. Takie kłótnie trwały krótko, godziliśmy się maksymalnie na drugi dzień. Teraz jest inaczej. Powiedział, że już więcej nie umie, że coś pękło, że nie umie tego nazwać, sprecyzować. Po prostu coś pękło. Błaganiem, płaczem, prośbami poprosiłam, by został. I został, początkowo na jedną noc z zastrzeżeniem, że nie wie, czy w następnych dniach się nie wyprowadzi. Tak już jest 7 dni i nocy, śpi odwrócony plecami na skraju łóżka. Po wielu rozpoczynanych rozmowach powiedział w skrócie, że: - jedynym wyjściem jest rozwód, chce sobie ułożyć życie na nowo (to było na samym początku), - że nie umie sobie spojrzeć w lustrze w twarz (także pierwszego dnia kłótni), - że jedynym hamulcem jest nasza córka, - że czuje obojętność, że nie umie nazwać uczuć do mnie, że może jak przyjdzie odwilż, to okaże się, że jednak są w nim jeszcze jakieś uczucia pozytywne dla mnie, - że to, co go najbardziej przeraża, że kiedyś po sprzeczkach wieczorami chciał się do mnie przytulić, poczuć bliskość, a teraz nie ma tego kompletnie, że nawet nie umie mi spojrzeć dłużej prosto w oczy. Wczoraj dodał jednak, że: - chyba chciałby, by było między nami tak, jak dawniej (podkreślam słowo chyba), ale że nie umie i nie wie, czy coś z tego wyjdzie, - po zaproponowanej terapii dla par uznał, że pójdzie ze mną, skoro mi to może coś pomóc, on jest natomiast sceptyczny co do możliwych zmian w jego umyśle po takiej terapii. Stwierdza też, że gdyby to było zależne od woli, to by wmówił sobie, że ma mnie kochać i byłoby OK. Ale to jest gdzieś wewnętrzna przeszkoda. Wie jednak, że wiele rzeczy on musi przemyśleć i wiele on musiałby przepracować. Powtarza jednak, że będzie pracował na tyle, ile umie, czego nie będzie potrafił, nie zrobi tego. Na pytanie o rozwód powiedział, że przecież wiem, że nie lubi podejmować skrajnych działań, "ale on nie jest już nawet przyparty do muru, on jest gdzieś poza tym, jakby w innym wymiarze" - chce ratować rodzinę, ale nie wie, czy nasz związek. O wielu rzeczach mi nie mówił, bo się bał, nie umiał, unikał kontaktów, że byłam najbliższą mu osobą, z którą jako jedyną chciał pogadać o pewnych sprawach, a nie umiał. Powiedziałam mu wczoraj, że chcę na nowo go odzyskać, jego miłość, zaufanie, i że niczego tak nie pragnę, jak doczekać chwili, kiedy podejdzie do mnie i zacznie mówić o jakimś problemie. Odpowiedział, że to docenia i że zawsze o tym marzył. Widzę, że zachodzą w nim jakieś zmiany. Cielesność w ogóle jest wyłączona, przeprasza za każde przypadkowe otarcie, jak kogoś w autobusie. W umyśle jednak coś drga. Przez pierwsze 2 dni nasze rozmowy były bardzo oschłe, właściwie wśród tej całej formy grzecznościowej brakowało jedynie sformułowania: Pan/Pani. Teraz rozmawiamy normalnie, czasem pożartujemy, ale tylko na luźne tematy. Sam powtarza, że lubi ze mną rozmawiać, więc nawet w zaistniałej sytuacji to nam bez większych oporów wychodzi. Koleżanka ze studiów, fanka psychologii, psychiatrii twierdzi, że to da się odbudować. Że wybudował sobie mur przede mną, że tak naprawdę za tym wszystkim jest miłość do mnie, ale jest głęboko ukryta. Twierdzi, że jeśli zmienię swoje zachowanie, to z czasem uda mi się wyjmować cegiełkę po cegiełce i otworzy się na mnie. Czy to prawda? Czy możliwy jest taki scenariusz? Proszę powiedzieć, czy są jeszcze jakieś sznase na uratowanie naszego małżeństwa?