Czy udać się do psychologa, czy samo przejdzie? Choroba, śmierć, żałoba...
Witam! Chciałabym iść do psychologa, ale wydaje mi się, że nie bardzo będzie potrafił mi pomóc, ponieważ na razie sama mam problemy z określeniem tego, co mi dolega, i tak sobie pomyślałam, że napiszę tutaj, przecież nie zaszkodzi, a może mnie zmobilizuje. Ale od początku: Mam na imię Kasia, mam 23 lata, studiuję zaocznie i pracuję jako niania:), i wszystko byłoby dobrze, ponieważ wiele złych uczuć już "przerobiłam", pogodziłam się z wieloma rzeczami, które dotknęły mnie w moim życiu. I nawet jestem dumna z tego, co osiągnęłam, ale... Gdy miałam 13 lat, zmarła moja mama, zniknęłam z mapy świata na rok, było strasznie, ale jakoś, pewnie dzięki temu, że jestem wierzącą osobą, powróciłam. Wspomnę, że moi rodzice byli alkoholikami i ze względu na sytuację w domu, kilka miesięcy przed śmiercią mamy znalazłam się u cioci, w rodzinie zastępczej. Różnie tam bywało, ale tę część pominę. Gdy miałam 18 lat, musiałam się przeprowadzić z powrotem do taty (który nadal pił, który bił mamę itd.) Nagle się okazało, że przez te 5 lat bardzo się zmienił, wszystko robił dla mnie. Niestety, 4 miesiące później zmarł. 18 lat – bez rodziców, pieniędzy, z długami, z maturą na karku... sprawami w sądach, urzędach. Dałam radę, nawet zrobiłam remonty w mieszkaniu:) Po maturze zaczęłam studia, mam już licencjat, teraz studiuję na magisterce, przy okazji zakończyłam 4-letni związek (był udany, ale mieszkanie razem nam nie wyszło). Przeprowadziłam się do dużego miasta, od 4 miesięcy mam faceta i jest okej, ale... I dotarłam do sedna mojej sprawy – w listopadzie zadzwonił mój brat, jedyny brat, z którym nie miałam za dużego kontaktu, ale jednak zawsze, zadzwonił i powiedział, że ma raka, że umiera... Jeżdżę do niego co dwa tygodnie, częściej nie mogę, znika na moich oczach, a ja chyba z nim. Przeraża mnie wszystko, co jest związane z jego śmiercią. Nie potrafię się z tym pogodzić, czemu znowu ja? To tak nie powinno być, zostanę sama, całkiem sama. Jestem zmęczona i to bardzo, nie wierzę w to, że sobie poradzę, dopadła mnie znów tak dobrze znana bezsilność i siedzę, i wyję albo się wściekam. Moi przyjaciele, mi się tak przynajmniej wydaje, bagatelizują problem, bo ileż można kogoś pocieszać? A smutek rozlewa się na całe moje życie. Niebawem pewnie nie będę miała siły wstać z łóżka, teraz już nie mam, ale walczę, bo wiem, że jak upadnę, to nikt mnie nie podniesie, a już po prostu nie mam siły. Nawet modlić się już nie potrafię… za słaba, za młoda jestem, żeby po raz trzeci zmagać się z żałobą i śmiercią, pogrzebem, pewnie jak już się stanie, to będę musiała dać radę, ale nie wiem, czy wtedy po prostu się nie poddam... nawet nie myślę, ile przede mną, szpitale itd. Ma raka w takim zaawansowanym stadium, że niewiele się da zrobić... Czy wizyta u psychologa pomoże? Czy powie mi coś, czego nie wiem? Czy w ogóle można powiedzieć coś, co sprawi, że będę żyć i walczyć??? Czy to już depresja, czy może tylko naturalna reakcja na złe wieści? Skąd czerpać siłę, by dać sobie radę??? Chyba tyle, czekam na odp. Pozdrawiam, kasias