Jak pomóc sobie samej?
Toksyczny związek, trwający prawie 5 lat (obecnie ja 26, on 27 lat), mężczyzna zdradził, ja głupia wybaczyłam, dużo pięknych chwil, piękne zaręczyny, przygotowania do ślubu, ale też dużo kłótni, bitwa charakterów (zawsze przegrywałam), bardzo szybkie "uzależnienie się moje od tej drugiej osoby", w końcu kolejna zdrada partnera (3 miesiące przed ślubem), no i finał, który nie był finiszem - wygrał rozsądek, zakończyłam związek. Próbował się ze mną kontaktować, przepraszał, a ja czekałam na czyny, a nie słowa. Finisz był taki, że się nie doczekałam, postanowiłam zerwać totalnie kontakt. Minęło ok. 5 miesięcy od rozstania, i wtedy dotarło do mnie, że gdyby chciał, to by walczył o mnie, w słowa nie wierzyłam, wiedział to. Wkońcu uznałam, że muszę to zrobić dla siebie. Przestałam odpowiadać na SMS-y, odbierać telefony, czytać piękne msg. W tym czasie zrobiłam remont w pokoju, zmieniłam pracę, wyprowadziłam się do dużego miasta, nowe otoczenie, nowi ludzie, nowe zajęcia, wyjazdy. Wiele nowych znajomości, kilku mężczyzn "kręcących" się wokół mnie... W międzyczasie nagła choroba ojca. W tym samym czasie siostra urodziła syna, jednak z ostrą żółtaczką, mały trafił do szpitala. Bieganie od jednego szpitala do drugiego. Widok obojętności, ale też i bezradności lekarzy, personelu... Śmierć ojca. Następnie pojawiajace się dylematy, czy wrócić do mamy i się niejako dla niej poświęcić... To tak w skrócie. Po rozstaniu założyłam maskę, udaję twardą, uśmiecham się, ale ten, kto mnie dobrze zna, nie widzi już tych śmiejących się oczu. Trochę się zagubiłam w tym wszystkim, ale nadal wiem, czego chcę, a chcę normalnie żyć, znów mieć poczucie bezpieczeństwa, które straciłam już po rozstaniu. Szukałam sobie różnych zajęć, podróżuję w miarę możliwości, zafascynowałam się snowboardem, byleby nie myśleć o problemach. Próbowałam nawet związać się z kimś, ale jakoś nic z tego nie wyszło. Wiem, że trochę przeżyłam, że jestem młoda i, jak mówią, całe życie przede mną. Próbuję sobie tłumaczyć wiele rzeczy, odtrącać złe, smutne myśli, cieszyć się z drobnostek... Ale mam wrażenie, że wiszę w próżni, że krzyczę niemym krzykiem (jak we śnie), że biegnę w miejscu... Po prostu wyczerpały mi się już pomysły, co robić, by się jakoś wydostać z tej matni. Czy konieczna jest już pomoc specjalisty? Wychodzę z założenia, że jak sobie sama nie pomogę, to nikt nie jest w stanie mi pomóc, więc czy "zjawisko" takie, jak pomaganie samej sobie, jest w ogóle możliwe?