Jak zaakceptować siebie i dorosłość?
Witam, mam 25 lat. Czasem zastanawiam się, kiedy minęły te lata... przecież nadal czasami wpisuję datę 2006, a moje zachowanie nie przystoi kobiecie w tym wieku... Kobiecie… bo przecież mam pierwsze małe zmarszczki, zmienił się mój wygląd… W otoczeniu też zaszły zmiany… koleżanki mają już dzieci, rodziny… a ja… co takiego mam, oprócz bagażu doświadczeń... Moja mama cierpi na schizofrenię, tata pił, robił awantury, w domu się nie przelewało, czasem brakowało na chleb. Wigilie bez mamy, często płakałam po kątach… dzieciństwa prawie nie pamiętam, tak jakbym go nigdy nie miała, zbyt wcześnie wkroczyłam w dorosłość… Byłam, może jestem nadal, ładna, więc otaczałam się równie ładnymi koleżankami, które miały bogatych rodziców, bogatych chłopaków, ładne ubrania… zawsze byłam trochę w ich tle… Mój pierwszy związek rozpoczęłam w wieku 16 lat… pierwsza miłość, nie traktowałam jej poważnie, mimo że chłopak 5 lat starszy był tego wart. Kolejny mężczyzna był starszy o 12 lat… świeżo po rozwodzie, z dzieckiem. Wydawało mi się, że go kocham, a on zwyczajnie wykorzystał moją naiwność… znacznie opuściłam się w nauce, zaczęłam wagarować, kłamać. W końcu zakończyliśmy to ze względu na presję otoczenia, problemy z ojcem, który zaczął przez to więcej pić. Mówił mi ciągle, że jestem zerem. Wszyscy wytykali nas palcami. Kiedy skończyłam liceum i dostałam się na studia do miasta, trochę ucichło, rodzice pokładali we mnie nadzieje, niezwykle szybko wpakowałam się w kolejny związek, z wariatem, który swoją agresją odstraszał moich znajomych, aż i w końcu mnie… W międzyczasie poznałam Pawła… spokojny, ułożony, ale zostawiłam go, bo było zbyt spokojnie... a ja przecież szukałam wrażeń... Zakochałam się w koledze, z którym czasem jeździłam pociągiem do domu, ale on nie był przekonany co do mojej osoby i jakoś urwał się nam kontakt. Potem pojawiła się miłość. W tym czasie pracowałam w dyskotece, studiowałam, żyłam intensywnie, choć było ciężko utrzymywać się samej, czasem brakowało siły i zasypiałam na zajęciach. Chłopak młodszy ode mnie o rok, przystojny, mój ideał... Nie skończyłam studiów, zbyt bardzo mnie absorbowała jego osoba, wyjechaliśmy za granicę, to ja znałam język, ale jemu od początku wszystko przychodziło łatwiej… zresztą ja nie myślałam o sobie, kochałam, więc poświęcałam czas na jego sprawy, podnosiłam, sprawiałam, żeby piął się jak najwyżej... Po 4 latach na emigracji, w święta Bożego Narodzenia, dowiedziałam się, że mnie zdradza. Wtedy zawalił się mój świat, przecież miałam tylko jego... Zero koleżanek, bo zawsze ograniczał mnie na wszelkie sposoby... walczyłam o ten związek… poniżałam się, a on miał nas 2, bo ta druga też walczyła o nową zdobycz. W końcu nie wytrzymałam i odpuściłam na chwilę. Przyjechał do mnie znajomy z dawnych lat, chłopak z pociągów… Robił dla mnie wszystko, niesamowicie mi wtedy pomógł... ale nie doceniłam tego, kochałam przecież jeszcze, nadal... W tym czasie znacznie nasiliły się moje problemy ze zdrowiem, wylądowałam w szpitalu, okazało się, że mam kamienie i muszę mieć zabieg, pojechałam sama do Polski. W trakcie operacji lekarz popełnił błąd... miałam zapalenie otrzewnej, 3 miesiące chodziłam z drenem w brzuchu, moja miłość napisała kilka SMS-ów z zagranicy, a od ,,dobrych'' znajomych dowiedziałam się, że moja miłość świetnie się zabawia z nową dziewczyną. Strasznie bolało... chyba nawet bardziej niż gojące się rany... chciałam jak najszybciej wyzdrowieć, pędzić do niego. W końcu przyjechał po mnie... wyprowadziliśmy się do innego miasta, żeby być z daleka od rywalki. Pomyślałam o wszystkim, żeby miał dobrą pracę, pozałatwiałam sprawy w agencji o mieszkanie... tylko nie pomyślałam o sobie... Długo nie mogłam znaleźć pracy, on świetnie zarabiał, ale wszystko płaciliśmy i tak na pół, jak zawsze. Powoli ściągnął swoją rodzinę, najpierw brat, mama, siostra, wszyscy dawali radę, a ja zaczęłam coraz bardziej patrzeć, żeby byli zadowoleni, mieli pracę itp. Moja miłość już w ogóle przestała mnie zauważać, to już nie była ta sama osoba. Pracował czasem po 15 godz., nie było czasu na wspólne spędzanie dnia czy nocy, ciągle się denerwował, zaczął pić, czasem nawet kupował sobie butelkę sam. Ja ciągle zmieniałam pracę, na lepiej płatną, pech ciągnął się nieubłaganie za mną... W końcu wylądowałam na bezrobociu... ot tak, siedziałam w domu, gotowałam obiady, robiłam mu kanapki, sprzątałam i szukałam pracy. Wtedy zaczęło się piekło, że kosze są nie wystawione, że ciągle śpię, że zbyt długo siedzę na Internecie, że mam małe cycki, że wszystko złe to ja. Dobrze zarabia, jest przystojny, może mieć każdą, myślałam, popadając w zazdrość i coraz większą depresję, kłótnie z byle powodu, wyzwiska, potem przeprosiny, tak w kółko... w dodatku ciągle noszę piętno zdrady i ciężko było mi się przemóc, nadal jest ciężko. Nigdy się z tym nie pogodziłam. To trwa już 5 lat, czasem myślę, żeby spakować się i odejść... a na drugi dzień, gdy jest kochany, znów latam i podaje mu wszystko na tacy, potem on znów rzuca we mnie błotem, podnosi, żeby rzucić o ziemię... a ja... mam kiepską pracę, czuję, że jestem do niczego, czasem boję się wstać z łóżka, ciągle płaczę, zaczynam coś i nigdy nie kończę, poddaję się na wstępie... ze strachu, że się nie uda, że ktoś mnie wyśmieje. Tkwię w otoczeniu jego rodziny, która twierdzi, że mam zbyt dużo wolnego czasu, mają mnie już za nienormalną i winną tego, że ich syn, brat jest tak nerwowy. On kiedyś nawet dodał, że ta zdrada, to też z mojej winy. 25 lat... i... tak naprawdę nie mam nic... chłopaka, który nigdy mnie nie wspiera, nie planuje ze mną ślubu, a może to i lepiej, a którego kocham, brak opcji na powrót do Polski, ogromna tęsknota za rodziną. Zmarnowałam tyle lat na niepotrzebne związki, które pochłonęły mnie całą... została pustka i pytanie, czy kiedy odzyskam siebie...