Już nie daję rady
Mój problem chyba zaczął się już w dzieciństwie, gdy mając 10 lat, straciłam kochającego ojca, który przez problemy zostawił nas (popełnił samobójstwo). Ze schorowaną matką, która po jego śmierci załamała się i wpadła w depresję, nie interesowała się nami, dostawała jakichś ataków, wszystkim w nas rzucała, wyzywała, wyganiała z domu, chodziłyśmy głodne, nie miałyśmy się w co ubrać. To było straszne, koszmar na ziemi. Nikt nam wtedy nie pomógł. Jakimś cudem podstawówkę skończyłam, później liceum, jedno, drugie, nie potrafiłam chodzić do szkoły bez książek, zimą w letnich butach. Mimo że miałyśmy po ojcu rentę, to mama nam ją zabierała i nie dawała na podstawowe potrzeby. Chyba wtedy się załamałam i przestałam chodzić do szkoły – przez rok czasu siedziałam w domu, poszłam w końcu do zawodówki, miałam praktyki i pieniądze, więc ją skończyłam i jakoś życie się toczyło. Poznałam chłopaka, w domu dalej było piekło, więc wieczory spędzałam u niego, on długo nie wiedział o moim piekle w domu. Później zamieszkałam u niego. Ja się cieszyłam, bo nie musiałam już patrzeć na ten chory dom, w konsekwencji wszyscy nalegali na nasz ślub. Bałam się tego strasznie, bo w sumie to nie wiedziałam, czy jestem na to gotowa. Kochałam go i zgodziłam się. Ja pracowałam, on też, wszystko było OK, później zaczęły się problemy z sąsiadami, mąż zadecydował o przeprowadzce do jego rodziców na wieś. Byłam wtedy z upragnionym dzieckiem w ciąży, zgodziłam się na tę przeprowadzkę, bo nie widziałam innego rozwiązania i wydawało mi się, że będzie tak lepiej dla nas i naszego dziecka. Minęły już trzy lata od tego momentu i wiem, że to był potworny błąd! Ja z dzieckiem całe dnie sama, bez znajomych, na jakiejś wiosce, gdzie się nic nie dzieje, gdzie nie można nawet wyjść z dzieckiem na spacer, bo nie ma gdzie. Mąż raz ma pracę, raz siedzi w domu, ciągły brak pieniędzy. Tu właśnie zaczął się mój kolejny koszmar, na który sama się zgodziłam. Początkowo wmawiałam sobie, że będzie dobrze, że się ułoży, że się przyzwyczaję, ale to już trwa za długo. Wpadłam chyba w depresję i nerwicę. Wstaję o trzeciej nad ranem z lękami o naszą przyszłość, jest mi strasznie źle tu samej, bo mąż wyjechał daleko za pracą i jest gościem w domu. Ciągle płaczę, były myśli samobójcze jeszcze niedawno, ale jakoś mi przeszło, bo mamy kochaną córeczkę. Wiem, że mój stan psychiczny się na niej odbija, nic nie potrafię zrobić, ze wszystkim mam problem, z obiadem, sprzątaniem, myśleniem i pamięcią. Wydaje mi się, że już nic nie ma sensu. Nikt mnie nie przyjmie, a na dalszą naukę przynajmniej na razie nie mam szans z powodu depresji i nie mam z kim dziecka zostawiać, bo jestem tu sama, a teście pracują. Mąż wie o moim stanie, ale mnie nie rozumie, uważa, że nie ma problemu, coraz częściej się z nim kłócę, wydaje mi się, że nasz związek nie ma sensu, nie dogadujemy się. Gdybym miała gdzie, chyba już dawno bym się wyprowadziła z tej dziury. Jestem taka nieszczęśliwa, nie wiem, jak mam dalej żyć, myślałam, by iść do psychiatry, ale boję się leków, zresztą one mojego życia chyba nie zmienią i moich błędnych decyzji :(