Na nic mnie nie stać, a jeszcze ten alkohol...
Boję się samotności, mam również kompleks pracy, w ciągu roku mam trzecią pracę, główny powód zmian - zarobki w granicach 1200, wynajmuję pokój w mieszkaniu, nie stać mnie na więcej. Jestem osobą wykształconą, wygadaną, nie mam problemu z nawiązywaniem znajomości, mogę powiedzieć, że mam cudownych przyjaciół. Nie stać mnie na normalne życie, na dom, na swój kąt. Czasem, wracając z zakupów, czuję się okropnie źle, bo wiem, że na wiele rzeczy nie mogę sobie pozwolić. Wiem, że problem jest banalny, a ja jestem próżna, ale on istnieje. Czuję sie beznadziejnie, bez miejsca na ziemi, nieprzydatna do niczego. W trakcie studiów marzyłam o tym, jak będzie wyglądać moje życie. Żadne z tych marzeń się nie spełniło. Znajomym na ogół powodzi się bardzo dobrze, biorą kredyty na mieszkania, domy... a ja ciągle jestem w martwym punkcie. Czasem zastanawiam się, co źle robię w swoim życiu, czemu nie mogę mieć lepszej pracy, która pozwoli mi wyjechać ze znajomymi w góry albo na wakacje w ciepłe kraje. Ja nawet nie mam z czego odłożyć. Gdy znajomi opowiadają o swoich osiągnięciach, sukcesach, pokazują mi zdjęcia z wycieczek, jestem w głębi siebie wściekła. Zazdroszczę im w najzwyklejszy sposób, i ciągle zadaję sobie pytanie, dlaczego oni mogą, a ja nie? Co robię źle, że oni mają, a ja nie mam nic? Czasem obwiniam nawet Boga o to, że mnie nie kocha. Wstyd mi przed samą sobą, wstyd mi, że myślę w ten sposób o wszystkim, wstyd mi przed znajomymi, że nie mam czym się pochwalić. Rujnuję swój związek z partnerem. Jemu powodzi się dobrze finansowo. Gdy idę z nim do sklepu i on kupuje sobie buty za 800 zł, mi się chce płakać, bo wiem, że ja przez cały miesiąc po opłaceniu pokoju mam 700 zł. On wyjeżdza w lutym w góry, ja nie mogę... Po alkoholu wpadam w histerię, nic do mnie nie dociera, obwiniam go o wszystko, mówię mu, że nie chcę z nim być, bo nie stać mnie na takie życie, jak on prowadzi. Nie słucham tego, co on mówi, słyszę jedynie wybiórcze słowa, zalana łzami, trzęsąc się cała, uciekam z jego domu, mówiąc mu potworne rzeczy. Na drugi dzień wstyd mi spojrzeć w jego oczy. Gdy dłużej się nie widzimy, płaczę po kątach, próbuję wtedy do niego zadzwonić. Gdy nie odbiera, dzwonię do niego milion razy, nie potrafię przestać naciskać zielonej słuchawki. Nie mam za grosz szacunku do siebie i do niego. Wpadam w panikę, jestem wtedy w swoim małym, urojonym świecie i czuję, że coś złego się stanie, że wszystko wali mi się na głowę. Zaczynam się trząść, zalewam się łzami i wydaje mi się, że spotkała mnie największa krzywda na całym świecie, że nie ma człowieka, który gorzej ma ode mnie, wydaje mi się, że czuję się najokropniej w świecie. Nie potrafię panować nad sobą, po jakimś czasie zdaję sobię sprawę z tego, jakie głupoty plotę, ale w trakcie takiego amoku boję się, że kiedyś się zabiję. Myślę o tym często. Wydaje mi się, że brak mojej osoby niczego by nie zmienił. Niestety, jestem tchórzem i więcej myślę niż robię... Proszę o radę, jak postępować, co robić, żeby nie popadać w panikę, histerię i to wszystko, co towarzyszy tym odczuciom...