Nasz związek się rozpada - jak go uratować?
Witam, jestem kobietą w związku z kobietą. Ja swój coming out przeżyłam bardzo dobrze, nigdy nie doznałam z zewnątrz od społeczeństwa, od przyjaciół, od rodziny żadnych negatywnych komentarzy, ostrzeżeń - zawsze wszyscy mnie bardzo wspierali. Kiedy przyprowadzałam do domu X, Y czy Z, zawsze rodzice byli otwarci na moje decyzje. Swoją obecną dziewczynę poznałam na szkoleniu - ona zawsze związana z mężczyznami, nagle jej świat obrócił się o 180 stopni. Ja od razu powiedziałam swoim znajomym, rodzinie, że mam kogoś i że jestem zakochana, a moja dziewczyna (nazwę ją dla ułatwienia XX) chowała się z tym jak mogła. Nie dziwię się - jest z miejscowości, gdzie na murach miasta są napisy geje do gazu... Trzeba dodać, że jest osobą bardzo pewną siebie, umie dostać to, co chce... Zaczęłyśmy się spotykać, coraz częściej, coraz otwarciej przyjmowałyśmy świadomość tego, że w końcu się do siebie cieleśnie zbliżymy. I wszystko świetnie się układało. Byłyśmy po 1,5 roku związku... nagle XX zaczęła mieć problemy w pracy, w domu rodzinnym, z przyjaciółkami - widać było, że XX ukrywa fakt, że jesteśmy razem - z jedną z nich dzieliła się każdą sprawą, były jak siostry. Problemy zaczęły się nawarstwiać, XX zaczęła wpadać w coraz większe ponure myśli, że nie daje sobie rady, że jest brzydka, że za gruba, że nikt jej nie kocha, że za szybko dorosła, doprowadzała do psychologicznych gier, żeby tylko zwrócić na siebie uwagę, a ja zaślepiona miłością do niej, w podskokach robiłam to, na co ona miała ochotę - i się do tego przyzwyczaiła. Ja mieszkałam poza większym miastem, X w centrum - wprowadziłyśmy się po obopólną zgodą do mieszkania po jej dziadku - na chwilę zapomniałyśmy o kłopotach - cała sprawa toczyła się wokół mieszkania, i to wspólnego. Teraz minęło pół roku, nasze wspólne życie nie przypomina już tego sprzed roku, nie ma w nas iskry, nie ma tej wielkiej miłości, nie ma radości we wspólnym mieszkaniu... Czyżby za wcześnie i za raptownie podjęłyśmy decyzję o wspólnym mieszkaniu i życie nas przytłoczyło? Teraz każda z nas po całym dniu w pracy wraca skonana, nie ma nawet chęci na wspólne planowanie następnego dnia, bo nie mamy siły, a prawda jest taka, że nie mamy wspólnych dni, żyjemy obok siebie, a nie ze sobą. Kłopoty X jeszcze bardziej wpłynęły na jej zdrowie, psychikę, jest ponura, bez życia, bez pomysłu na jutro. Kłopot jeszcze w tym, że nie ma tak naprawdę nikogo, z kim mogłaby porozmawiać o naszym związku, zwierzyć się, jej przyjaciółki przecież o niczym nie wiedzą, a X nie chce nadal nic mówić. Ja już czasami też nie mam siły, bo jakkolwiek staram się urozmaicić nasz dzień, słyszę "nie wiem", "to bez znaczenia". Czuję czasami, że X chciałaby skończyć nasz związek, ale jakby czeka, aż na mnie spadnie ten obowiązek, ale prawda jest taka, że kocham ją bardzo, choć może to już bardziej przywiązanie... Często i coraz częściej X mówi, że wszystkie problemy pojawiły się, kiedy ja pojawiłam się w jej życiu, oraz że samotność to najlepsze wyjście, bo nie będzie nikomu przeszkadzać. Czasami potrafimy przesiedzieć obok siebie 2 godziny, nie odzywając się, bo nie mamy tematów do rozmowy... Czy to już początek końca?