Nie akceptuję swojego wyglądu
Zanim zacznę od opisania swojego problemu, radzę osobie, która będzie to czytać, usiąść wygodnie, wytężyć "mózgowie" i dokładnie wczytać się w istotę mojego problemu... hm... albo problemów. Oczywiście postaram się jak najbardziej skrócić moją opowieść. Ach więc, mam 16 lat, rocznikowo 17, wzrost 167-166 cm, waga 53 kg, dokładniej 53,3, chociaż z rana było 53,0 kg. Cała historia ma swój początek w mojej młodości. Od zawsze miałam problem z wagą - przeglądając bilanse szkolne widziałam tylko raz zaznaczone "waga prawidłowa", ponieważ zwykle była to nadwaga, raz nawet otyłość...
Bawiąc się na podwórku często dochodziło do sytuacji, kiedy wytykano mi moją 'inność', przez co cierpiałam... Pod uśmiechem od ucha do ucha ukrywała się mała dziewczynka, która wychodząc z domu błagała Boga, by nikt nie nazwał jej "grubaską" lub kimś podobnym. Później rodzice kupili maszynę do biegania - postanowiłam, że zacznę biegać, lecz nie wychodziło mi to... Mama zawsze przesadnie mnie dokarmiała - widząc, że jem OGROMNĄ porcję obiadu, cieszyła się, jakby jej ktoś w kieszeń narobił. W skrócie do wakacji w 2010 roku - byłam GRUBA, ważyłam 69-67 kg.
W wakacje 2009 roku zaczęłam biegać przez miesiąc po 1 h na maszynie i schudłam bez diety ok. 4 kg, ale później wróciły te kilogramy... A co do wakacji w roku 2010, wyjechałam z 2 koleżankami na wioskę, wiadomo - świeże powietrze, jakoś nawet nie miałam tam apetytu, jadłam rzeczy, których w domu w sumie unikałam np. kotlet schabowy i po 10-dniowym pobycie wróciłam do domu, stanęłam na wadze i ona mi pokazała 62,9 (ale to był dzień, w którym bardzo mało zjadłam). Wtedy poczułam niewyobrażalną radość i jakąś nadzieję. Jak wróciłam do domu byłam wiecznie głodna, nie mogłam pozbyć się tzw. ssania w żołądku i po jakimś czasie waga pokazywała 64-63 kg. Nawet się tym nie przejmowałam, bo w swoim 'nowym' ciele czułam się świetnie, jakbym z brzydkiego kaczątka przeobraziła się w łabędzia. Chodziłam dumna, nawet zaczęłam chodzić z pewnym chłopakiem. Wagę trzymałam aż do 1 września.
Kiedy zaczęła się szkoła miałam często lekcje od 11.45-17.00, zjadałam śniadanie przed wyjściem, a w szkole nic, bo po prostu nie lubię jadać w szkole... czuję jakiś dyskomfort. No i jak wracałam do domu zjadałam obiad, który był często również kolacją. Wtedy zaczęłam ważyć się codziennie i waga spadała. Zaczęło mi się to podobać, chciałam więcej. Po pewnym czasie zauważyłam, że trochę za wolno chudnę i zrezygnowałam z jadania śniadania. Jadłam tylko 1 BARDZO DUŻY posiłek po powrocie ze szkoły i tyle. Cieszyłam się, że byłam chudsza, lecz jak nadchodził weekend siedziałam w domu i nie mogłam zaspokoić głodu, co kończyło się atakami na lodówkę i przesadnym obżarstwem - ale nie przejmowałam się, bo wiedziałam, że przez 5 dni w tygodniu spadnie moja waga... To trwało przez ok. miesiąc, później się opamiętałam, ponieważ mój organizm nie wydalał przetworzonego pokarmu, więc jadłam śniadania, ale skromne...
24 grudnia ważyłam równo 56,6, a od 1 września ważyłam się po KILKANAŚCIE, może nawet KILKADZIESIĄT razy dziennie. Co do 24 grudnia, wiadomo, WIGILIA, powiedziałam sobie - JESZ CO CHCESZ, i tak też było - niby chciałam jeść skromnie, ale nie udało się, przy stole troszkę poskubałam, lecz na słodycze dosłownie się rzuciłam i tym o to sposobem wieczorem ważyłam 57,7. Nie pamiętam dokładnie, ale wiem, że z rana ważyłam 57,2. Drugi dzień świąt to samo, z tym że doszło obżeranie się ciastem i jedzenie mięsa, chociaż od pół roku go nie jadłam. Nie miałam ochoty jeść, a jadłam i w ciągu 2 dni przytyłam do 58,8 kg. Byłam przerażona, powiedziałam sobie KONIEC. Jestem w sumie silną osobą i chciałam zwalczyć to sama... Do sylwestra udało mi się wrócić do tych 57 kg, ale był to mój najgorszy sylwester w życiu, bo co chwilę biegłam do łazienki się zważyć i albo się cieszyć, iż waga nie pokazała choćby 10 dag więcej, albo popaść w dołek, że jestem 20 dag na plusie... Miałam tego serdecznie dość...
No i po całym tym świątecznym szaleństwie próbowałam na nowo schudnąć. Do ferii ważyłam lekko ponad 55 kg. Nawet nie pamiętam jak schudłam, ale wiem, że w tym czasie nachodziła mnie silna chęć zjedzenia czegoś słodkiego i koniecznie czekoladowego. Codziennie jadłam mniej lub więcej jakiegoś batonika itd., tym samym rezygnując np. z kolacji. Później nastały ferie, po rozmowach z koleżanką postanowiłam zacząć jeść zdrowo i regularnie. Któregoś dnia rozpoczęłam śniadanie od owsianki i to wywołało eksplozję, w ciągu jednego ranku waga spadła do 54 kg "z groszami", pomyślałam... hm... metabolizm przyspieszył pracę, jelita pracują w tempie ekspresowym - SUPER, ale już nie powtórzyła się ta eksplozja. Przez ferie utrzymałam wagę, chociaż wciąż jadłam słodycze, przez które czułam, że tyję, mimo iż waga pokazywała ten sam stan. Często również wspomagałam się środkami przeczyszczającymi, ale były za słabe i nic mi nie dawało ich stosowanie, więc je odrzuciłam póki co.
Teraz dalej jem w miarę normalnie, ale czuję, że mam problem, jedzenie nie sprawia mi przyjemności. Jedząc kolację, myślę co zjem na śniadanie. I od razu nachodzą myśli, że mam zjeść coś, co nie spowoduje, że waga wzrośnie. Cały czas nie mogę pozbyć się tej chęci jedzenia czekolady, lecz ostatnio trochę się powstrzymałam i przez jakieś 3 dni nie jadłam czekoladowych wyrobów, bo obiecałam sobie, że jeśli wytrzymam ten czas, na weekend mogę sobie coś tam poskubać słodkiego, no i poskubałam kilka łyżek nutelli i jakieś ciasteczka, no i oczywiście pojawiły się wyrzuty sumienia, ale nie takie jak kiedyś... już trochę mijają mi te dołki związane z wagą.
Ogólnie nie rozmawiam z nikim o tym, bo wiem, że muszę sama sobie z tym poradzić, a o rozmowie z mamą nie ma mowy, do niej nie dotrze, że mam problem. Jeżeli jej wszystko opowiem, ona zacznie na siłę mnie karmić, przez co jeszcze bardziej mnie skrzywdzi, bo ja nie chcę wrócić do poprzedniego wyglądu. Wciąż jak staję przed lustrem widzę tłustą kluchę. Jak coś zjem, wydaje mi się, że moje nogi robią się grubsze. Jak ktoś mi mówi, że jestem chuda, ja czerpię z tego jakąś radość, dążę, żeby mieć niedowagę - bo lepiej mieć niedowagę niż nadwagę. Na początku chciałam schudnąć do 55 kg, teraz jest 53, w tygodniu było nawet 52,8. Ostatnio pomyślałam - a może tak 49 kg? Ale nie, jedyne co mnie powstrzymuje to to, że mam mały biust, a przy 49 kg w ogóle go nie będzie. Cały czas widzę swoje grube i brzydkie nogi, co sprawia, że prawie codziennie mam zły humor... Obżarstwo już zwalczyłam, chęć sięgania po coś słodkiego jest w trakcie zwalczania, lecz wciąż czekam, aż będę mogła jeść tak, by mieć pewność, że moja waga jest ustabilizowana. Dodatkowo bardzo mało piłam przez cały ten czas, bo im więcej wody, tym więcej dag na wadze... PROSZĘ O POMOC...