Nie potrafię cieszyć się, będąc sama
Witam. Niestety mam skłonność do opisywania faktów strasznie szczegółowo i z reguły piszę i mówię (jeśli już mam okazję) dużo. Co prawda parę miesięcy temu opisałam na jakimś forum psychologicznym całą moją historię ostatnich 7 lat, ale nie zostałam tam potraktowana zbyt poważnie. Teraz wydaje mi się, że tego wszystkiego, co zawarłam właśnie w tamtym poście nie muszę tutaj pisać. Wydają mi się te rzeczy znacznie mniej ważne i może też fakt, że wyrzuciłam z siebie trochę żalu spowodował, że jestem niejako 'oczyszczona'. Mój problem tkwi (na tę minutę, bo jeśli miałabym spojrzeć na to szerzej, pisałabym i pisała:)) w tym, że nie potrafię czasem określić swoich uczuć. Nie potrafię ich nazwać, sprecyzować.
3 miesiące temu rozstałam się z chłopakiem, z którym byłam 5 lat. Przez rok mieszkaliśmy razem, podczas gdy ja studiowałam - on pracował. W ciągu tych 5 lat wiele się między nami wydarzyło, parę razy mnie zawiódł (choć nie wiem, czy to odpowiednie wyrażenie. Może zawodzi się tylko raz?). Rozstawaliśmy się i wracaliśmy do siebie. Powiem, że był całkowicie innym chłopakiem niż w momencie, gdy go poznałam. Po pierwsze był dla mnie bardzo ciepły, czuły i kochany (wcześniej był typem imprezowicza), zazdrosny i po parę razy dziennie słyszałam 'kocham cię'. W momencie, gdy zaczęliśmy być ze sobą, odwróciła się ode mnie moja przyjacioółka (przyjaźniłyśmy się 7 lat). Rok wcześniej zmarło moich dwóch dziadków. Okres ten nie był dla mnie łatwy.
Ale nie w tym rzecz. Zorientowałam się, że z tym, że straciłam przyjaciółkę, a także innych przyjaciół, z całym tym bólem, który we mnie siedział nie mogłam poradzić sobie przez bardzo długi czas. Dopiero w tym roku mam wrażenie, że po prostu zniknął. Może dlatego, że nowe miasto i nowi ludzie? Sama nie wiem... Tak więc zaczęłam pisać o tym, że nie potrafię nazywać swoich uczuć, a przeszłam do opowiadania o tym, o czym właściwie już powinnam skończyć mówić:)) Czasem jestem zwyczajnie zmęczona, ale za nic nie położę się do łóżka, nie pośpię... tylko siadam, płaczę. Wydaje mi się, że jest wszystko źle, że nie wiem czego chcę, że wiem, że nie kocham mojego byłego chłopaka, że nie chcę z nim być, a z drugiej strony cholernie tęsknię za tym co było, gdy było fantastycznie.
Nie potrafię poradzić sobie z samotnością. Ale nie taką samotnością 'braku mężczyzny'. Bo z tym nigdy nie miałam problemu i nigdy na siłę nie szukałam miłości. Uważam, że to ona nas znajdzie. Po prostu nie potrafię cieszyć się byciem sama. Gdy jestem w domu, nie wiem, co mam ze sobę zrobić. Czasem jest lepiej - czytam gazety, robię coś na kompuetrze. A czasem fatalnie. Boli mnie to, że moje szczęście, radość życia uzależniły się od innych osób. Bo tak naprawdę, patrząc na swoje życie, widzę, że przeszłam z rąk rodziców w rece przyjaciółki, potem jednego chłopaka i drugiego. I nawet ciężko mi podejmować jakieś decyzje.
W tym roku wyjechałam za granicę na 2 miesiące. Było ciężko, smutno niekiedy, tęskniłam cholernie za rodzicami, ale wiem i widzę, że ten pobyt dużo mi pomógł, wiele się nauczyłam, stałam się silniejsza. Moje problemy się zmieniły. Ale nadal jest coś nie tak. Czasem myślę wieczorami o tym, co będzie, gdy poznam kogoś i czy w ogóle jeszcze się zakocham? Czy będą takie chwile i wspaniałe momenty jak w ostatnim związku? Czasem myślę, że życie jest tak przewrotne, że kto wie, czy za 2-3 lata nie spotkam mojego byłego (który utrzymuje, że nadal mnie kocha i będzie kochał całe życie), będziemy mądrzejsi, po innych związkach i pewni, że się kochamy?
Sama nie wiem... potrafię się dobrze bawić, kocham tańczyć, lubię rozmawiać z ludźmi. Ale nie lubię, tak jak gdy miałam 16-17 lat (teraz mam 21), tłumów. Poza tym ciężko mi znależć bratnią duszę... nie wiem co mi jest. Chciałabym, żeby ktoś spojrzał na to z boku. Powiedział mi, co widzi, czytając zlepek tych kilkuset słów. Czy to ja wymyślam, czy jest coś nie tak.