Nie umiem sama sobie poradzić z tym problemem...
Witam! Mam na imię Natalia i mam 22 lata. Jestem na 3 roku studiów. Od jakichś 2 miesięcy nie umiem sobie ze sobą poradzić. Ale od początku. Zawsze byłam osobą uśmiechniętą, pełną pasji, wulkanem energii. Miałam tysiące pomysłów na minutę, jasno określony cel w życiu, do którego dążyłam. Znajomi mówili nawet o mnie, że jestem twarda jak skała, że nic mnie nie złamie. Ludzie podziwiali mnie, jak radzę sobie z problemami, mówili, że wyglądam jakby moje życie było bezproblemowe, a przecież na każde stworzenie na tej ziemi spada czasem smutek, nawet na mnie. Ja jednak zawsze wychodziłam z założenia, że ten świat ma dość problemów, łez i cierpienia, dlatego zawsze, wychodząc z domu, na mojej twarzy widniał uśmiech. I chyba udawało mi się pomagać tym innym ludziom, dawałam im nadzieję.
Robiłam tak przez całe 22 lata mojego życia, a teraz pękłam. Potrafiłam pomóc wszystkim dookoła, a z samą sobą mam problem. Tak naprawdę nauczyłam się sama sobie ze wszystkim radzić, nie zwierzać się z problemów. A teraz czuję, że coś rozwala mnie od środka, a nie umiem o tym mówić. Nie umiem z rodziną, przyjaciółmi rozmawiać o problemach. Wszyscy zawsze mieli mnie za inteligentną osobę, rodzice pokładają we mnie nadzieję i mam wrażenie, że nie zaakceptują mojej tam jakiejś porażki. W tym roku na studiach u mnie nastąpił kryzys. Mam poczucie własnej beznadziejności, gdyż uczę się, a i tak egzaminów nie zdaję... Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Wiele osób pokłada we mnie nadzieję, mówią, że kiedyś będę zdolnym prawnikiem, a ja mam wrażenie, że grunt osuwa się spod moich nóg, a poprzeczka, jaką postawiłam sama sobie, jest zbyt wysoka.
Od 2 miesięcy chodzę przybita. Nie mam ochoty spotkać się ze znajomymi i dopiero ostatnio doszłam do wniosku, że robię to nieświadomie, mówię wszystkim, że mam sporo nauki, a tak naprawdę oszukuję wszystkich dookoła i samą siebie, bo wcale się nie uczę, tylko leżę i patrzę w ścianę... Wiem, że powinnam się uczyć, ale brak mi już sił. Ostatni czas był koszmarem. Miesiąc temu do tego wszystkiego doszły jeszcze okropne zawroty głowy i zupełny brak siły. Jestem blada jak ściana, na nic nie mam sił i ochoty, a ryczeć chce mi się jak cholera!! Z tymi zawrotami głowy trafiłam nawet do szpitala, gdyż zemdlałam na przystanku tramwajowym. Neurolog mnie zbadał, przepisał leki na zawroty i powiedział, że jak nie pomogą, mam przyjechać jeszcze raz. Leki nie pomagały, zgłosiłam się ponownie, zostałam przebadana neurologiczne, a wyniki były poprawne.
Lekarz zasugerował, że to może być depresja. Dla mnie pojęcie to jest istną abstrakcją, zupełnie nie potrafię dopasować tego zjawiska do mojej osoby. Myślę sobie, że choroba taka dopada ludzi z poważniejszymi problemami od moich. Sama nie wiem już, co robić. Czuję po prostu, że dopadło mnie poczucie beznadziejności, poczucie, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłam i które chyba mnie zaczyna przerastać... A to tylko dlatego, że sama nie umiem sobie z nim poradzić, a wyuczyłam się przez te wszystkie lata, że o moich problemach nie warto mówić....