Uzależnienie od amfetaminy. Myśli samobójcze.

Napiszę historyjkę w sumie, z której mógłby być w miarę nawet dobry film pewnie, że tak powiem, no ale cóż. To są same fakty, po prostu nie mam sił na samego siebie, a nie mam jak i gdzie szukać pomocy. Zresztą próbując i tak nic się nie zmieni, znając życie. Takie jest moje szczęście. Jak mam tutaj zobaczyć odpowiedzi w stylu idź do psychologa, psychiatry, to najlepiej usuńcie to pytanie i tyle, bo takie odpowiedzi mnie nie interesują. Zatem zaczynając od początku, wszystko zaczęło się 9 lat temu po śmierci bardzo bliskiej mi osoby z rodziny, która zmarła przez nasza mądrą polską służbę zdrowia (nie będę opisywał szczegółów, bo to zbędne). Wówczas coś we mnie pękło. Wiadomo trochę obowiązków, szkoła, dom itd. Sam nie wiem jak mam teraz ubrać wszystko w słowa, bo myśli mam poplątane, tak, że nie wiem co i jak ująć, żeby było zrozumiale. Zacznę może od tych obowiązków i tak dalej.

Pierwsza pozycja, chyba najważniejsza, która powinna wówczas być, czyli szkoła. Jakoś to szło w tym LO do pewnego czasu, właśnie do śmierci tej bliskiej mi osoby. Po jej śmierci opuściłem się w nauce (strasznie mnie ta śmierć przygnębiła, nie mogłem się skupić itd., ale to już mniejsza). Moja wychowawczyni, jak to się mówi, zauważyła, że jestem często nieprzygotowany do lekcji (co za tym idzie chciała chyba wymusić naukę, to nie to, że się nie uczyłem. Poświęcałem na naukę po 4-5h dziennie i niby wszystko umiałem, jednak to też do czasu). To, że byłem często nieprzygotowany do lekcji to dlatego, że nie mogłem się skupić na nauce i w ogóle, moja wychowawczyni wymusiła na mnie jednak to abym w końcu się skupił i nauczył, gdyż na pały zaczynało brakować miejsca w dzienniku. No jednak wracając do tego tematu. Kobieta się uwzięła, to nie tylko moje zdanie, ale też moich rówieśników z klasy. Mając z nią, 2 lekcje z rzędu tj. 90 min pytała tak długo, aż w końcu nie padłem, aż nie znalazła czegoś na co bym nie odpowiedział i pała mimo dobrych odp. na inne pytania. Zupełnie jakby w klasie nie było nikogo poza mną no, chyba że by się ktoś wstawił za mną, bo i takie sytuacje były, wówczas sytuacja wyglądała tak jak ze mną. Z czasem nawet jak znałem odpowiedzi to mówiłem kilka razy, że nie wiem i potem proszę mi wpisać 1, bo nie będę tak stał bez sensu. Żeby tylko mieć już spokój.

To wszystko zaczęło mnie dobijać całkowicie tak po 3 miesiącach. Wówczas to wyszło jakoś tak, że dzięki znajomym zacząłem korzystać ze wspomagaczy (dokładniej amfetaminy), żeby się lepiej poczuć i w ogóle. Faktycznie moje samopoczucie psychiczne było lepsze, bo miałem w d****, że się wali wszystko. Ostatecznie w końcu zawsze dawałem jakoś radę. To sporadyczne ćpanie zmieniło się bardzo szybko w codzienność, nie wyobrażałem sobie dnia bez fety. Z drugiej strony zawalać? Męczyć się? Po cholerę, skoro było mnie stać na to, by nie męczyć się. Tak jakoś udawało się do 4 klasy LO. Wówczas to doszło do tego, że miałem mieć 2 pały na koniec. Uznałem jednak, że dam sobie z tym radę, że się nauczę. Załatwiłem sobie, iż zdam ten 1 przedmiot z 2 będę miał komisa tj. komis u wychowawcy. Gdyż zdając u niej sam na sam nie miałem szans. Wyryłem się na blachę, tak mi się wydaje przynajmniej. No mimo wszystko wyników nie poznałem. Napisałem test z całego półrocza w sumie nie test, a wypracowanie z 3 tematów, każde na 4 strony kancelaryjne. Miałem na to 4h i tu moje zdziwienie, iż moja praca poszła na marne. Na koniec właśnie tej 4 godziny moja wychowawczyni weszła do klasy i powiedziała do nauczycielki, u której zdawałem (nie sprawdzaj, bo ja mu i tak załatwię kibel) dokładnie nie tak to ujęła, ale nie pamiętam słów dokładnie, w każdym razie o to chodziło. Nauczycielki obie wyszły z klasy, u mnie tona łez. Siedziałem w tej klasie dobrą godzinę, jeszcze całkiem sam z głową na ławce ocierając łzy. Wiedząc, że i tak nie zdam już nic. Olałem wszytko totalnie i zacząłem brać coraz więcej.

Miałem iść do wieczorowego LO, jednak mimo, iż złożyłem papiery, olałem to. Wolałem się napruć ze znajomymi. W domu nikt nie zwracał na to uwagi, zresztą w domu też nie było za ciekawie. Tyle póki co na temat szkoły teraz troszkę o domu. Od dziecka pamiętam tylko ojca, który chlał na umór. Może dlatego mam wstręt do alkoholu, gdyż jak pochlał, to miał gdzieś wszystko. Bił matkę, bił mnie i w ogóle wszystkie obowiązki jego spadały wtedy na mnie i tak to się ciągnęło, więc te doły dobijały mnie jeszcze bardziej, bo ile można. Nauka, tona obowiązków, ciągłe kłótnie i strach. Kolejny rok jednak już był inny. Ojciec się unormował, ja miałem wówczas 20 lat. W końcu spokój w domu. Poszedłem do tej wieczorówki z rocznym opóźnieniem, no ale wiadomo jak to jest wieczorówka. Ja miałem tylko 3 pały, więc więcej wolnego jak szkoły, gdyż chodziliśmy tylko na zajęcia, z których mieliśmy gole. Co tu teraz robić? Więc się jeździło to tu to tam i ciągle białe w obiegu i tak to się ciągnęło kolejny cały rok. W sumie dzień w dzień napruty jak bąk, bo w sumie jak tu inaczej żyć, jak nic zrobić nie idzie, bo wszystko boli itd. Przez ten czas sporo schudłem, bo z 90 kilo do 60.

No ale lecimy dalej z tą historyjką. LO skończyłem, poszedłem do policealnej szkoły (szkoła jak szkoła, nikt mi nie powie, że w szkołach się nie ćpa, niby policealna, a w sumie było to samo, większość ludzi coś tam brała raz po raz, chyba dla rozrywki, a ja żeby nie zdychać). Szkołę tę zawaliłem po semestrze, w sumie sam nie wiem czemu, chyba mi nie zależało zbytnio. Po pewnym czasie poznałem pannę i jakoś tak wyszło, że się zakochałem. Postanowiłem sam sobie, że dam radę, że ona jest wyjątkowa i nie jest taka jak te do tej pory, które się pojawiały w moim życiu. Skąd te myśli nie wiem, ale zaparłem się w sobie, namęczyłem. Było mi ciężko przez długi czas, ale jakoś dałem radę. W końcu miałem wielką motywacje, która wzięła się z powietrza. Z czasem, że się nie uczyłem, to zaraz przyszło wezwanie po odbiór biletu na wku. Poszedłem, powiedziałem, że nie mogę iść, bo nie dam sobie rady, bo mi psycha siądzie, a niedawno przestałem brać itd.., że mam myśli samobójcze i straszne doły, że się wykończę i zabije, bo nie dam rady w wojsku.

Skierowali mnie do psychologa. Tu głupie testy z pytaniami w stylu: konia, który nie chce ciągnąć wozu trzeba... Nie wiem co to miało pokazać, ale szczegół. Akurat tak wyszło, że jeszcze mi się ręce nie zagoiły, po tym jak się wcześniej pochlastałem, więc psycholog zaczął zadawać głupie pytanie (było lato, więc miałem bezrękawnik na sobie) czemu to zrobiłem itd. Na moją odp., że nie wiem sam, coś mnie naszło, chciałem umrzeć, miałem dość (było to bodajże po poważnej kłótni z moja kotką). Odrzekł, że skoro tak to zrobię to bez względu na czas i miejsce i zaproponował, żebym to zrobił teraz przy nim. Nie wiem co to miało na celu. Zawsze byłem dziwny. Spojrzałem na jego biurko, ale tam nic nie było ostrego czym bym mógł rozciąć rękę wzdłuż tętnicy, leżała jedynie szklanka z herbatą, a ja bez namysłu rzuciłem ją na ziemie wziąłem kawałek szkła przyłożyłem do ręki i już miałem przejechać, gdy ten uderzył mnie w rękę, wytrącając mi to szkło, zsiniał i powiedział "pan pójdzie drzwi obok powie co się stało". Na drzwiach pisało, że psychiatra. Wizyty u psychiatry zbytnio nie pamiętam. W każdym razie dostałem D na wku i tak wróciłem do domu.

Między mną, a moją panią się jakoś ułożyło i było ok. W końcu jakoś się wydało to, że ćpałem. Jak się w domu dowiedzieli to były mega jazdy długi długi czas, ale jakoś dawałem radę. Podjąłem prace. Miałem w końcu motywację. Teraz od kilku miesięcy jestem sam. Straciłem tą motywację, straciłem miłość największą w mym życiu. Dlaczego? Nie wiem, przez własną głupotę chyba. Zostałem podsumowany jak najgorszy przez osobę, która była dla mnie wszystkim, dla której wiele poświeciłem, dla której wyrwałem się z gówna, że tak powiem. Wina leży tu pośrodku no, ale ja jak to ja spokojny nie wadzący jak usłyszałem stwierdzenie, że to moja wina itd. i tylko ja sobie winny jestem, to przytaknąłem i stawałem na uszach, by ją odzyskać (bezskutecznie). Mimo w sumie podsumowania na najgorszego mimo kilku miesięcy bez żadnego kontaktu, nadal kocham tą osobę i to nawet bardziej niż kochałem.

Dziewczyny podbijają i są na dzień dobry spławiane. Dlaczego? Tego też nie wiem. W głowie i w sercu mam tą jedną i jakoś nie potrafię na inną spojrzeć w sensie partnerki. W każdym razie od rozstania te myśli, które były kiedyś o śmierci wróciły, o tym by zacząć znów brać też wracają coraz częściej. Tym bardziej jak w domu nadal mi nieraz wyskakują, że jestem naćpany itd. Choć nic nie biorę. Porzuciłem pracę, nie szukam nawet nowej, na nic nie mam chęci, bo i po co mam cokolwiek robić? Tak do niczego nie dojdę. Osoba tak bezwartościowa jak ja nie ma czego szukać na tym świecie. Parę razy próbowałem odejść z tego świata, ale chyba nie jest mi to dane. Tak sobie latając po sieci szukałem choćby sposobu by zasnąć, paść, nie obudzić się. Próbowałem z lekami. W sieci pisze sporo na temat tego jak działają, zacząłem od leków przeciwbólowych i wszystkim innym co było w domu włącznie z syropami i tabletkami na kaszel. Wyszło tak to, że i tak mi nic nie było, tylko mega biegunka i okropne samopoczucie i gorączka pod 40 stopni. W domu powiedziałem, że jestem chyba chory, bo nikt się nie zorientował, że prawie wszystkie leki jakie były znikły z szafy.

W każdym razie nie wiem, co mam z sobą począć. Mam dość tego świata. Nic mnie nie cieszy i w niczym nie widzę sensu. Nawet muzyki zacząłem słuchać dziwnej:( bo poezji śpiewanej, która mnie w sumie jeszcze bardziej dołuje niż co warte. Pozostaje jedynie dawać sobie jakoś radę i egzystować tak jak by się było, ale nie było, ale nie było, jak roślina, bo przecież co mi dają jakieś starania jak zawsze, gdy na czymś mi zależy, to to tracę. To się tyczy wszystkiego od rzeczy materialnych po bliskich, rodzinę, miłość, uczucia, sens. Zresztą, jaki jest sens czegokolwiek, skoro to ani nie cieszy, ani nic nie daje, bo jak coś osiągniesz to i tak dociera do ciebie fakt, że to długo nie potrwa, że zaraz to stracisz to tylko kwestia czasu i nic więcej. To że jakoś się wstrzymuje np. od ćpania na nowo, nie wiem czego jest zasługą? Może fakt, że jeszcze mam w sobie taka nutkę wiary, że może coś się stanie, że jakoś to się ułoży, a jak zacznę to mogę już nie dać rady i nie przestać, bo w końcu co mnie zmotywuje? Myśli samobójcze? Owszem chcę odejść, zniknąć. Coś jednak też mnie powstrzymuje, z jednej strony strach, że nie potrafię tego zrobić bezboleśnie i nie chce cierpieć jeszcze bardziej, z drugiej strony fakt, że moi rodzice ciężko by to znieśli. Jednak teraz kolejne, ale, co mnie to obchodzi? Przecież teraz traktują mnie jak ścierwo, wmawiają, że jestem nikim, że nic nie potrafię, do niczego się nie nadaje, nic nie osiągnąłem, potraciłem przyjaciół i nie mam nikogo, kto by mnie szanował za cokolwiek, że nic nie robię. Ja jednak, no było nie było, będąc w domu zajmuję się nim. Piorę, sprzątam, gotuję, prasuję itd. To też oczywiście jest nic, bo zajęcie się domem dla moich rodziców to jest nic. To, że mają obiad podany zawsze często itd.

Jedna koleżanka mi kiedyś powiedziała, że taki facet to skarb, bo z reguły faceci tego, co ja nie robią. Mnie się jednak wydaje, że ona to mówiła, by mnie pocieszyć. Bo w końcu zdaje sobie sprawę z tego, że jestem nikim i pewnie będę nikim do końca. Pytanie tylko kiedy ten koniec nadejdzie? Tego nikt nie wie. Pozostały tylko myśli i bitwa z tymi myślami. No i oczekiwanie na rychły koniec tych męczarni zwanych życiem. Teraz to pisząc się jeszcze bardziej zdołowałem. Tak jak sobie pomyślę, to wydaje mi się, że opisałem całość strasznie chaotycznie, ale nic na to nie poradzę, nie będę tego eseju czytał i poprawiał, bo będzie jeszcze bardziej pokręcony i pomieszany. Można to podsumować w jeden sposób. Życie to nie jest bajka, a raczej to marny czeski film z ruskim dubbingiem i kiepską obsadą w dodatku, jeszcze w czerni i bieli. Brak w nim sensu i nadziei na to, że ktoś zrobi kolorowy remake tego wszystkiego z lepszym zakończeniem. Zatem tak pewnie sobie będę zdołowany egzystował jeszcze długi, długi czas, no chyba, że spełni się to, co powiedział mi kiedyś lekarz, czyli, że za parę lat się wszystko skończy, tak więc tych kilka lat się przemęczę. Jakoś może dam radę. Napiszę historyjkę w sumie, z której mógłby być w miarę nawet dobry film pewnie, że tak powiem z tym. Wszystko tak mnie przytłacza. Pozdrawiam wszystkich z tego portalu. Mam nadzieje, że wy macie lepsze życie niż moje. Zajrzę tu czasem w wolnej chwili do was na pewno.    

MĘŻCZYZNA ponad rok temu

Skuteczność terapii grupowych

Lek. Łukasz Kowalski
70 poziom zaufania

Witam!

Smutek, brak nadziei, ale przede wszystkim zagubienie - to jest to co płynie z Pańskich słów. Jako lekarz rzeczywiście próbowałbym Pana nakłonić do wizyty u psychologa lub psychiatry. Jednak jako człowiek nie będę tego teraz robił, gdyż uważam, że są inne sposoby na wyjście z Pańskiego poważnego problemu.

Na początku przekażę Panu przerażającą wiadomość - sam sobie Pan z tym nie poradzi! Musi Pan znaleźć pomoc u innych. Zapyta się Pan gdzie? Być może próbował Pan już i nie wyszło? Nie warto się jednak poddawać. Napisał Pan, że coś mu nie pozwala opuścić tego świata, to jest zapewne nadzieja.
Ważne by znalazł Pan osoby, które zrozumieją problem - kto to? Osoby, które również się z tym borykają. Osoby uzależnione, ale które nie mogąc poradzić sobie z uzależnieniem, depresją, spotykają się, razem z terapeutą, wolontariuszami, by rozmawiać, debatować, pokazywać, że może być lepiej. Wiele takich osób wychodzi z nałogu i wychodzi na prostą. Nie staje się to od razu, często jest to bolesne. Ale tak musi być.
Jak znaleźć taką grupę? Proponuję zadzwonić na Telefony Zaufania dla osób z problemem narkotykowym lub z depresją.
Poniżej podaję kilka najbardziej znanych:

0 801 199 990 - Ogólnopolski Telefon Zaufania
Narkotyki - Narkomania
Telefon oferuje: informację o sieci profesjonalnej pomocy, miniedukację, wsparcie psychologiczne.
Czynny od 16.00 do 21.00 codziennie
Całe połączenie płatne tylko 35 gr.

0 800 12 02 89 - Infolinia Stowarzyszenia KARAN
Informacja skierowująca i pomoc
w problemach związanych z narkotykami
Połączenie bezpłatne, czynne od pn. do pt., w godzinach 10.00 - 17.00

Osoby tam pracujące, wolontariusze, chcą pomóc i potrafią to robić. Proszę pamiętać, że samemu sobie Pan nie poradzi! Proszę szukać pomocy wśród ludzi - wśród tych, co chcą pomóc. 

Ufam, że udało mi się obudzić w Panu choć małą iskierkę nadziei. W razie innychy pytań, proszę się nie bać i pytać. Postaramy się pomóc jak potrafimy.

Pozdrawiam i życzę powodzenia.

0
redakcja abczdrowie Odpowiedź udzielona automatycznie

Nasi lekarze odpowiedzieli już na kilka podobnych pytań innych użytkowników.
Poniżej znajdziesz do nich odnośniki:

Patronaty