Jak pomóc mężowi, który ma myśli samobójcze?
Witam. Mój Mąż (49 lat) pięć lat temu miał załamanie nerwowe spowodowane bardzo intensywną pracą. Po wielu trudnych rozmowach udało mi się wtedy namówić męża na leczenie, próg z trudem został przekroczony i poszliśmy do bardzo polecanego lekarza psychiatry. Z tej wizyty nic nie wynikło, ponieważ miał tylko 1 receptę na całe zło, radząc, żeby mąż zmienił pracę i problem zniknie. Bardzo nas zniechęcił tą jedyną poradą, ponieważ z wykształceniem, jakie ma Mąż, w naszym regionie nie jest łatwo o pracę. Zmieniliśmy lekarza, wydawało się, że dobrze trafiliśmy, rozmowa była rzeczowa, zostały przepisane leki, które mąż stosował. Dalsze leczenie polegało tylko na przedłużaniu leków, braku rozmów... W rezultacie jedynie dużo spał i chodził otępiały, Mąż zniechęcił się i obraził na lekarzy... Jego dusza w dalszym ciągu była chora.
3 lata temu zachorowałam ja - złośliwy guz w piersi, przeszłam cały cykl leczenia, było mi bardzo ciężko... zostawiłam męża z jego problemem, musiałam zająć się sobą... Wsparcie dostałam od naszych dzieci (wtedy 21 lat i 17 lat), mąż pomagał jedynie usługowo - zawiezienie do szpitala, odwiezienie do domu... żadnych rozmów o mojej chorobie... trochę bolało, ale rozumiałam, że boi się rozmawiać o nowotworze złośliwym, nie każdy potrafi... Mąż skrzętnie ukrywał swój stan, ja zajęta sobą nie zwracałam uwagi na to, co On przeżywa.
Od roku Mąż już nie jest w stanie ukrywać tego co czuje, a raczej tego, co NIE czuje. Momentami jest agresywny... reaguje na różne sytuacje bardzo nerwowo i wybuchowo, byle problem wytrąca Go z równowagi. W ubiegłą niedzielę w końcu otworzył się i wydusił z siebie, że nie chce Mu się już żyć, że życie Go nie interesuje, nic Go nie obchodzi, nie zaciekawia, generalnie ma w środku wielkie nic.. Pragnie tylko, żeby jeszcze 1 dziecko usamodzielniło się i wtedy już nie będzie musiał podejmować żadnego wysiłku... Moje delikatne prośby, żeby skorzystać z pomocy lekarza odbijają się jak piłka od ściany. Ma tysiąc argumentów na to, żeby nie podjąć leczenia, jest przekonany, że to nic nie da. Poza tym jest w takim stanie, że jest mu obojętne, w jakim jest stanie.
Paradoks?! Staram się prowadzić rozmowy spokojnie i delikatnie, ale po godzinie, dwóch narasta we mnie bunt i irytacja... po walce o życie, jaką stoczyłam, pojąć nie mogę, że można samodzielnie i na własne życzenie rezygnować z życia... Nie ukrywam, te rozmowy mocno mnie dołują, muszę potem "pracować" nad sobą, żeby wrócić do z trudem zbudowanej równowagi. Byłam już sama u lekarza psychiatry w sprawie męża - tak, potwierdził, że ma typowe objawy depresji i zaprosił nas na wizytę. Problem w tym, że mąż wyklucza pójście do lekarza... Brakuje mi argumentów i pomysłów! Jak Go namówić na wizytę?