Nadmierna masturbacja męża
Mój mąż nałogowo się masturbuje. Nałogowo ogląda masę świńskich filmików, czyta obrzydliwe fora a potem uprawia samogwałt. Czasami, gdy się o tym dowiedziałam - przepraszał, mówił, że nie chce tego robić i tłumaczył: że stres, że nie mieliśmy czasu na seks itp. Choć czułam się z tym bardzo źle, starałam się zrozumieć jego powody i "zadośćuczynić mu" braki, bo nie należę do zimnych i nielubiących poszaleć żon. Staram się też spełniać jego oczekiwania (jeśli o nich powie) np. na seks oralny a nawet uprzedzać jego ochoty i np. zaprosić go pod prysznic. Czasami nawet wydaje mi się (kiedy jest między nami dobrze) - że to ja jestem bardziej zainteresowana nim i tym. I powiedzmy, że w powyższej sytuacji nie byłoby nic niezwykłego (bo wiem, że to się zdarza, no i lepsza masturbacja niż skoki w bok) gdyby nie fakt, że mój mąż częściej wybiera swoją rękę niż mnie. Ostatecznie okazało się to na wczasach (gdzie myślałam, że było między nami super) - tam też nie omieszkał tego robić. Oczywiście znów tłumaczył, że też się stresował, ponieważ w któryś wieczór na balkonie nam nie wyszło (gdzie kilka dni wcześniej na tym samym balkonie wzdychał z rozkoszy)... Problem jest w tym, że gdy sam się zaspakaja to potem jest zimny wobec mnie, nerwowy (mówi, że ma wyrzuty sumienia) - co prowadzi do kłótni i obojętności a to do okresów bez seksu i w konsekwencji znów do masturbacji... W tym wszystkim przeraża mnie najbardziej fakt, że on to robi nawet gdy jest między nami dobrze. Do tego dochodzi kolejny problem (wynikający - jak się tłumaczy - znów ze stresu) - objadanie się słodyczami i to w ukryciu! (Jednocześnie chodząc na kosztowne wizyty do dietetyka, którego też oszukuje). To również nakręca błędne koło poczucia winy, następnie napięcia - co skutkuje oglądaniem pornosów i masturbacją - dalej oziębłością wobec mnie - dalej kłótniami (o sprawy codzienne oraz o to ukryte życie męża) itd., itd... Ja w tym wszystkim czuję się kompletnie bezradna, bo cokolwiek robię i tak jest źle, a mąż oszukuje mnie i potrafi kłamać patrząc prosto w oczy. Kompletnie nie wiem co mam robić albo czego nie robić, bo choć staram się go rozumieć i pomóc (zaspakajaniem seksualnym - by uprzedzić masturbację i przygotowywaniem smacznych, lekkich posiłków - by uprzedzić jedzenie słodyczy w ukryciu) to jednak psychicznie mnie to wykańcza. A pogodzenie się z tym (ciekawe jak) i udawanie, że nic nie wiem albo, że to nie jest dla mnie problem - nie załatwi sprawy, bo to trwa już zbyt wiele lat (może 7-8 z krótkimi przerwami). To wszystko powoduje, że żyję w przerażającym odczuciu wiecznego oszukiwania, okłamywania mnie przez męża, nie wierzę mu kompletnie, nie śpię, mam nerwicę żołądkową, a nocami wyję z płaczu opłakując zrujnowane zaufanie - podstawę, fundament każdego związku (które kiedyś dawało mi spokój i poczucie stabilizacji w małżeństwie). Zaczynam popadać w paranoję - i o niczym innym nie myślę tylko o tym co on robi, gdy go nie ma przy mnie. I nie jest dla mnie żadnym pocieszeniem, że lepsza masturbacja niż kochanka, czy lepsze słodycze niż alkohol. Tak - to wiem, ale to nie znaczy, że nasze małżeństwo jest normalne, szczęśliwe, i że tak mogę i możemy żyć dalej. Ja już nie mam sił, nie wiem co robić. Tak logicznie myśląc to przydałoby się nam kilka różnych terapii. • Tylko, że na terapii małżeńskiej już jesteśmy - z powodu narastających konfliktów małżeńskich (tylko, że mąż nie przyznaje się do tych rzeczy, więc zastanawiam się czy taka terapia w ogóle ma sens i czy Instytut Psychoterapii i Ustawień Systemowych i nasz pan psychoterapeuta: trener i psychoterapeuta terapii Gestalt (oczywiście nie umniejszając jego umiejętności) - to odpowiednie miejsce i odpowiednia osoba do naszych problemów). • Do dietetyka, jak mówiłam mąż też chodzi (i oszukuje). • Leczy się też na depresję - farmakologicznie (Asertin i Propranolol WZF) - prawie dwa lata i mówi, że to działa tylko niestety jakoś TE jego i nasze problemy wcale nie słabną tylko rosną (czego owocem było kiedyś stwierdzenie mojego męża, że ma już odpowiedni poziom hormonów szczęścia we krwi i ja nie jestem mu już do szczęścia potrzebna). • A seksuolog? - choć pewnie najodpowiedniejszy sama nie wiem czy to już nie za dużo (nie wspominając o kwestii finansowej). W tym cały samonakręcającym się kole obłędu, które nieuchronnie prowadzi do dna, mimo wszystko staram się jakoś żyć i chronić naszą pięcioletnią córeczkę, ale powoli zaczyna brakować mi sił. Mam poczucie, że moje małżeństwo to jedna wielka porażka. Nienawidzę siebie (bo on często powtarza, że to ja go stresuję, czepiam się i prowokuję kłótnie) i nienawidzę jego za to wszystko. Choć jednocześnie kocham go i marzę by było tak jak dawno, dawno temu (przed ok. 10 laty gdy było między nami cudownie). Co mam robić? Co jeszcze robić? Co zmienić? Co mówić a czego nie? Co myśleć? Jak sobie z tym wszystkim radzić? Gdzie pójść? Błagam o pomoc. Anka