Czy ja skazany jestem na samobójstwo?
Mam prawie 30 lat. Jestem nauczycielem. Ja chyba do tej pory nie umiem pogodzić się z tym, kim jestem (biseksualny) i dlatego dręczę się, i przeżywam prawdziwe piekło na ziemi. Te niewypowiedziane męczarnie wzmagają się, gdy pomyślę, jak bardzo odstaję od społeczeństwa i jak bardzo się różnię. A milczeć muszę, żeby żyć (praca i ludzie...). Nie. To nie jest życie. To droga usłana rozżarzonymi kawałkami szkła, po których chodzę, raniąc się do krwi. A ból mój jest tak straszny, że najdrobniejsza przeciwność, uwaga, uszczypliwość czy słowo zdolne są pchnąć mnie do samobójstwa.
Najgorsze jest to, że liczę lata i dostrzegam to, jak bardzo już odstaję od reszty społeczeństwa. Ciągłe bezwiedne i podświadome porównywanie się z innymi sprawia, że doznaję takiego lęku i strachu, że gotów jestem skończyć ze sobą. Ostatnimi dniami mam coraz większy ból w sobie. Nie umiem się mu przeciwstawić. Najchętniej zamknąłbym się w domu, by nie widzieć tej "radośniejszej" części społeczeństwa. Ale i to zapewne by nie pomogło. Niewiele by zdziałało. Tonę w strachu i przeogromnym smutku, że jestem taki, jaki jestem, modląc się codziennie o swoją śmierć (o ciężką i nieuleczalną chorobę, np. raka) - nie zwracam już uwagi na to, że to może i bluźnierstwo. Jeśli Bóg kocha mnie, to zabierze mnie stąd, bo bardzo mi źle.
Nawet pisząc to, łzy same pchają się do moich oczu. Myślę nawet i o tym, że chyba byłoby lepiej, jakbym był niewidomy albo ociemniały, głuchy, żeby nie widzieć okrutnego świata i nie słyszeć, co złego do powiedzenia ma na mój temat. Moje przerażenie sięga zenitu. Wokoło jest coraz czarniej, coraz mroczniej. I jeszcze to, że nie jestem do końca zdrów. Urodziłem się już z wadą (jestem monorchistą) - i nie chodzi tu o moją psychikę tylko. Jedno jest pewne, jeśli nikt tak na co dzień nie wyciągnie do mnie ręki, niebawem mnie nie będzie. Nadchodzi zmrok...