Czy leczenie szpitalne jest koniecznym/najlepszym wyjściem?
Piszę pod wpływem impulsu. Gdybym próbowała się namyślać, nie zdecydowałabym się tego zrobić. Ciężko mi się do kogokolwiek zwracać, nawet przez Internet. Mam 20 lat. Dziś mija dokładnie 18 miesięcy, odkąd nie wychodzę z domu. Mam tu na myśli całkowitą izolację – przez półtora roku nie odważyłam się stanąć choćby na korytarzu za drzwiami. Po raz ostatni przymierzałam się do wyjścia, kiedy były to tylko 3-4 miesiące, co skończyło się na tym, że załamałam się, jeszcze zanim skończyłam się ubierać. Potem już nie próbowałam. Bezpośrednim powodem tej sytuacji jest to, że na kilka miesięcy przed moim zamknięciem się w bezpiecznych czterech ścianach już po raz drugi rzuciłam szkołę, zaledwie na kilka tygodni przed maturą. Wpadłam w tak głęboką rozpacz, bo szkoła była dla mnie praktycznie wszystkim. Nie przesadzam. Od wielu lat nie miałam przyjaciół ani nawet znajomych, z którymi mogłabym spotkać się poza lekcjami. Nigdy nie byłam zżyta z rodziną. Do wymarzonego zawodu wykształcenie było mi niezbędne, a z tym wiązała się większość moich zainteresowań. Zawsze byłam też jedną z najlepszych uczennic, nawet po przeprowadzce za granicę, gdzie naukę języka musiałam zaczynać od zera – z tego byłam najdumniejsza, i dlatego niepowodzenie na tym polu jest tak gorzkie. Z własnej winy, nie mogłam ponieść straszliwszej porażki. Dlaczego tak się stało? Wydaje mi się, że znam odpowiedź (choć ja sama nie wiem, co z nią zrobić), ale chyba nie jest ona tak istotna dla pytania, które do Was kieruję, więc nie będę się rozpisywać. Dwukrotnie rzuciłam szkołę i kilka kolejnych dni przeleżałam zrozpaczona w łóżku; w obu przypadkach autodiagnoza była prosta: depresja. Zgodziła się co do tego moja mama, tym bardziej, że nie byłby to mój pierwszy epizod z tą chorobą (choć nigdy tak naprawdę się nie leczyłam; brałam tylko lek bez recepty, przepisanych tabletek nie tknęłam, bo wolałam się ukarać, niż sobie pomóc). Jednak po drugim razie już się nie podniosłam i wkrótce odeszłam też z pracy. Wtedy nie miałam już powodu, żeby w ogóle wychodzić z domu. Na początku nie mogłam siebie znieść, z nienawiści do samej siebie czułam aż fizyczny ból. Potem nauczyłam się o tym nie myśleć, choć nie przestałam odnosić się do siebie z odrazą. Jeden nudny dzień przestał się różnić od drugiego, chyba że ktoś albo coś mi o wszystkim przypomniało. Nieraz myślałam o tym, żeby spróbować jeszcze raz. A potem docierało do mnie, że gdybym wróciła do szkoły albo znalazła pracę, znowu rzuciłabym je, ot tak w chwili słabości. Kiedyś byłam odpowiedzialna – teraz jestem nieprzewidywalna i nie mogę sobie zaufać. Boję się podjąć ryzyko, bo kolejna porażka wszystko by jeszcze pogorszyła. Wspomniałam wyżej, że z nikim się nie przyjaźnię ani nie koleguję. Na palcach mogę policzyć, ile razy w ciągu ostatnich ośmiu lat spotkałam się z rówieśnikami poza szkołą; w ciągu ostatnich pięciu lat – równo 2. Winić mogę tylko siebie. Jeśli już przyjęłam od kogoś zaproszenie, szybko tego żałowałam i wykręcałam się w ostatniej chwili, aż w końcu zaczęłam od razu odmawiać. Stroniłam od ludzi do tego stopnia, że przed zamknięciem się w domu musiałam zerwać jedną jedyną szkolną znajomość, która faktycznie znaczyła nieco więcej niż codzienne „cześć” i „do jutra”. Teraz strach przed ludźmi zupełnie mnie przerósł i to właśnie on trzyma mnie w domu. NIE CHCĘ, żeby ktokolwiek mnie widział. Wstydzę się pokazać na oczy nawet obcym ludziom, którzy przecież nie mogą nic o mnie wiedzieć. Przez te 18 miesięcy nie widziałam nikogo, poza rodziną, z którą mieszkam. Ale nawet kontakt z nimi ograniczam do minimum, prawie nie wychodząc z pokoju. Najbardziej boję się osób, które wcześniej spotykałam na co dzień. Często, kiedy myślę o konkretnej osobie, przypominają mi się sytuacje, gdy się przed nią ośmieszyłam, choćby najdrobniejszą rzeczą, której pewnie nie pamiętają. Nie chcę nawet myśleć, że mogłabym kiedyś ujrzeć w tłumie znajomą twarz. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze poczucie winy z dwóch ważnych powodów: utrzymują mnie rodzice i przysparzam zmartwień schorowanym dziadkom, których ostatnio widziałam prawie 3 lata temu, i do których nie zatelefonuję (boję się nie tylko ludzi, ale i telefonów) ani nie napiszę – ze wstydu. Mam za sobą dwie próby samobójcze, i sznurek pod ręką. Nie sądzę, by wizyty u psychiatry, na które sama muszę się stawić, były skutecznym wyjściem. Zastanawiałam się nad swoją reakcją i prawdopodobnie bardzo szybko przestałabym na nie uczęszczać i trzeba by mnie było ciągnąć siłą – a nie ma kto, bo mama nie dałaby sobie rady, i po drodze robiłabym z siebie przedstawienie (za co bym się później wstydziła i nienawidziła jeszcze bardziej). Mogłabym przestać brać leki, gdybym się zniechęciła albo znowu doszła do punktu, kiedy LUBIĘ nienawidzić samej siebie. Wiele lat temu (w czasie pierwszego w moim życiu stanu depresyjnego) po pierwszej wizycie u psychologa, odmówiłam kolejnych. Po tym, jak po raz drugi rzuciłam szkołę, mama przyprowadziła do domu psychiatrę, ale nie dałam z siebie nic wyciągnąć, więc tylko zaproponował terapię (nie skorzystałam). Jeśli już dostałam wybór, zawsze uciekałam. Stąd moje pytanie: czy powinnam rozważyć leczenie szpitalne? Od tego nie da się już uciec. Obawiam się też, że mogę się nie odważyć wyjść z domu więcej niż raz, więc jeśli okaże się to najlepszym wyjściem, niech będzie to wycieczka prosto do szpitala.