Gdzie się zgłosić, żeby uzyskać pomoc?
Dobry wieczór. Mam 29 lat i od 6 miesięcy przebywam w Londynie. Razem ze mną jest moje 2-letnie dziecko i mąż. Obecnie jestem w 7 miesiącu kolejnej ciąży i psychicznie czuję się fatalnie. Z Polski wyjechałam też w kiepskim stanie psychicznym (w ciągu 2 lat przeżyłam chorobę nowotworową w rodzinie, śmierć dziecka brata, narodziny swojego chorego dziecka, utratę pracy...), ale z nadzieją, że gdzieś w świecie uda mi się zacząć życie na nowo. Niestety... Odcięcie od najbliższych, brak znajomości języka, problemy finansowe spowodowały nawrót tego wszystkiego, co wydawało mi się, że zostawiłam w Polsce. Kilka dni temu zdobyłam się na odwagę, żeby wreszcie powiedzieć mężowi, że potrzebuję specjalistycznego leczenia, bo dłużej nie dam już rady sama ze sobą walczyć. Mąż okazał w pełni zrozumienie i umówił mnie do lekarza pierwszego kontaktu, tutaj zwanego GP. Poszliśmy dziś, mąż przedstawił lekarzowi wszystkie moje bolączki (biegle mówi po angielsku), a ja z nadzieją w oczach czekałam, że wreszcie ktoś mi jakoś pomoże. Niestety... Lekarz zapytał tylko, czy często płaczę i czy chcę jakieś antydepresanty. Powiedziałam, że jeśli są leki, które nie zaszkodzą mojemu maleństwu to tak. Po czym pan doktor otworzył książkę z lekami i zaczął mi czytać skład antydepresantów (po angielsku oczywiście), kwitując, że wszystkie zaszkodzą dziecku. Mój mąż poprosił jednak o konsultację u specjalisty. Lekarz zapytał tylko, czy mówię po angielsku (a nie mówię), po czym zaczął coś wypisywać na komputerze. Na końcu wręczył nam pismo i... poprosił kolejną pacjentkę. Po wyjściu z gabinetu mój mąż przetłumaczył mi treść pisma, które w skrócie brzmiało: pacjentka ma depresję, nie chciała przyjąć leków (!?), nie ma myśli samobójczych (nikt mnie o to nie zapytał!) i inne podobne brednie. Z przychodni wybiegłam z płaczem... Tak bardzo chciałam, żeby ktokolwiek mi pomógł, tak długo zbierałam się w sobie, żeby wreszcie się przełamać i o tę pomoc poprosić i co...? Właśnie zaczyna się moja kolejna nieprzespana noc... jedna z wielu od miesięcy. Rano znów wstanę z łóżka ze łzami w oczach, bo trzeba dziecku zrobić śniadanie, ubrać je itd., chociaż jest to dla mnie niewyobrażalny wysiłek. Każda błahostka (wyjście po chleb, na spacer z dzieckiem, pójście do kuchni, zrobienie obiadu) jest dla mnie ogromną męczarnią. Najchętniej zakopałabym się trzy metry pod ziemią i nigdy stamtąd nie wyszła, ale przecież mam dziecko, niebawem urodzi się drugie, mam kochanego męża, mam dla kogo żyć i chcę, tak: bardzo CHCĘ ŻYĆ, ale nie daję już rady... Patrząc wstecz, widzę roześmianą dziewczynę, której zawsze wszędzie było pełno, duszę towarzystwa otoczoną wianuszkiem znajomych i przyjaciół. Widzę spragnioną wiedzy kobietę, która nieustannie biega do księgarni i biblioteki, i znosi wciąż nowe pozycje, z pasją czytając po kilka książek naraz. Widzę ją uśmiechniętą z nieodłącznymi słuchawkami w uszach, przez które słuchała ulubionych piosenek. Patrzę, jak biega od jednej uczelni do drugiej i studiuje dwie specjalizacje, zaliczając trzy lata w ciągu jednego roku... A dziś? Dziś są tylko wspomnienia i cień dawnej mnie... Mimo wszystko chcę o siebie walczyć, dla dzieci - właśnie dla nich, tylko nie wiem już gdzie. Gdzie w Londynie szukać pomocy, nie znając języka i nie narażając się na kolejne odrzucenie i zbagatelizowanie? Do kogo się zgłosić? Tak bardzo chcę żyć...