Czy męczy mnie depresja?

Mam 18 lat, mieszkam w małym mieście, już w podstawówce byłam dla wszystkich wsparciem, takim nadwornym psychologiem, czasem nawet psychiatrą. Moi przyjaciele i znajomi nie należą do najprostszych przypadków, są wśród nich zdiagnozowane depresje, lęki, jedna osoba cierpi na bulimię inna przez dłuższy czas miała problem z anoreksją, poza tym rodziny pijackie - przemoc i złamane serca.

Zawsze mówili, że mi zazdroszczą rodziny jednak mi też łatwo nie jest - wobec nich stosowana jest i była przemoc fizyczna, a ja męczyłam się z przemocą psychiczną w domu, mimo wszystko zawsze byłam tą jedyną osobą, do której wszyscy mogli się zwrócić, każdy wiedział, że na mnie może liczyć, a ja każdego ratowałam, nie zależnie od sytuacji. Jednocześnie zawsze wiedziałam, że nie mogę się poddać, załamać, muszę być silna, bo oni mnie potrzebują.

Zawsze myślałam o tym żeby iść na psychologię, zawsze to lubiłam. Lubię pomagać. To pewnie kwestia tego, że człowiek czuje się potrzebny. Już w podstawówce pomagałam znajomym, zawsze mogli przyjść, zapytać o coś, zawsze po prostu im odpowiadałam, byłam dla wszystkich kumplem, a jednocześnie człowiekiem pomijanym. Zawsze byłam typem obserwatora, filozofa, który obserwując otaczający świat dochodzi do wniosków i radzi ludziom.

Wtedy zrozumiałam czym tak naprawdę kieruje się świat, zobaczyłam o co tak naprawdę chodzi i stwierdziłam że nic nie ma sensu - wtedy zaczęłam czuć smutek. Zauważyłam, że nie czuję nic oprócz smutku, tęsknoty, a miłość to były negatywne uczucia, gdy pomyślałam, że kogoś mogę stracić. To było naprawdę dziwne. W gimnazjum miałam już lepszą pozycję - nauczyłam się bronić. Nadal byłam cichym mędrcem, do którego każdy może przyjść po radę - to był okres wzlotów i upadków, wtedy dwa razy pod wpływem silnych emocji pocharatałam się, tylko paru przyjaciół o tym wiedziało.

Ostatnio doszłam do wniosku że są dwa typy "samobójców" żyjący - potrafią się pociąć żeby oznajmić swój ból i na tym koniec oraz prawdziwi - nic nie robią nic nie udowadniają, oni zwyczajnie w odpowiedniej chwili umierają – stwierdziłam, że należę do nich. W gimnazjum zaczęłam czuć, że tak naprawdę nie jestem niezniszczalna, zaczęły towarzyszyć mi nowe uczucia, i jakby zaczęłam czuć miłość oraz tęsknotę za miłością, za samym uczuciem.

Zagłębiałam się w sobie, popadałam w ruinę, ale ludzie widzieli, że jestem wesoła i nadal pomagam - "oni mnie potrzebują muszę trwać". W tym czasie maiłam dwa napady lękowe, przerażające, na samą myśl aż mnie skręca. Przez całe życie przybieram zbroję, która pozoruje, że jestem silna i niezniszczalna, nieliczni tak naprawdę mnie poznali - teraz oni mnie wspierają tak jak kiedyś ja ich, oni wiedzą jaka jestem i że to wszystko to tylko gra. To nasz mały spisek.

W liceum zaczęła się standardowa niechęć do mnie ze strony wszystkich, zawsze byłam dziwnym człowiekiem, nie umiem gadać i żyć z tymi "normalnymi" jestem czarnym potworem, który rozkręca pogo na koncertach :), tym czarnym stworem, postrachem pozerstwa, który wygląda groźnie, cicho siedzi a i tak wszyscy za mną idą i czekają na moja decyzję. Nie wiem o co właściwie chodzi, jednak zawsze mam wysoką pozycję mimo milczenia :). Liceum - cała klasa przeciwko mnie, ludzie dziwnie patrzą, nauczyciele właściwie nie tykają, nowa szkoła, kompletnie inni ludzie - radzę sobie nawet nieźle, chociaż psychika powoli mi siada.

Wtedy znienawidziłam szkołę, śniły mi się koszmary, bałam się tam chodzić, a poza tym nastał jakiś dziwny czas - popadałam w głąb siebie, miałam dziwne wizje, czułam, że szczęście nie mogło nigdy istnieć, że pozytywne uczucia są tak odległe, że aż nierealne, nie istnieją, nie zaistnieją, po prostu pustka. Czułam tylko niechęć do świata, czułam, że najprościej jest przestać istnieć, ale i to zdaje się być banalne, więc zostaje stan nieobecności, głębszy, bardziej nieobecny, abstrakcyjny, nierealny, nieodczuwalny, niedotykalny i nieokreślony od stanu nie istnienia.

To zdaje się być tak odległe, a jednocześnie tak realne - bach! - kulka w łeb i koniec – szybkie, trwałe, nieodwracalne, wykonalne i tak kurews*o piękne, że aż staje się odległe... Otwieram oczy i widzę ponure, małe PRL-owskie miasto bez perspektyw. Ja! Artysta! Człowiek z tak wielką wyobraźnią, że można by nią obdzielić wszystkich niedowiarków, tak wielką, że pływam w jej bezkesie w każdej wolnej chwili, czasem tracąc świadomość. Budzę się i przeklinam każdą minutę, z którą popadam w przepaść. Poniosło mnie :).

Wtedy zaczęły się moje spóźnienia, nie przychodziłam na pierwsze godziny, bo nie miałam siły. Po prostu każdy ruch wydawał mi się potwornie ciężki, ciągle do wszystkiego się zmuszałam, jednocześnie byłam psychologiem dla wszystkich - to dziwne, że dawałam radę, trzeba jednak przyznać, że zawsze potrafiłam złapać dystans. Jednocześnie z czasem zaczęłam czuć nic - zero szczęścia, pełno nieszczęścia - nic kompletnie, oprócz nieszczęścia, na które nie mam siły - tak to wyglądało. Wtedy miałam dystans do wszystkiego. W międzyczasie czułam się źle ze sobą i jak zawsze - jako osoba niedoceniona - czułam się źle ze względu na fakt, iż ludzie mnie nie doceniali.

Trzeba pamiętać, że to są sprawy tylko zewnętrzno- wewnętrzne, jeszcze jest rodzina. Matka zawsze mi gadała dziwne rzeczy, potrafi rozpamiętywać z tymi samymi emocjami problem sprzed paru lat. Wiem, że wtedy było ciężko, ale czemu muszę o tym kolejny raz słuchać? Poza tym mój brat ciągle coś odwalał, a cały opieprz zbierał się mnie, a cale jej gadanie kończyło się na tym, że nie warto mieć dzieci. Ojciec właściwie to cały czas pracuje i nie umie ze mną rozmawiać.

Ostatecznie rzecz biorąc: szkoła - wszyscy przeciwko mnie, przyjaciele - wszyscy maja problemy, dom - słuchanie wyrzutów o wszystko. Ostatecznie miałam tylko jedną przyjaciółkę, której się zwierzałam, ale i tak wiedziałam, że ona nie rozumie tego, co do niej mówię - od zawsze byłam świadoma tego, że nie warto nikomu nic mówić, bo wszyscy są dużo prostsi i nie zrozumieją - do tego doszłam w podstawówce, dlatego nikomu się nie zwierzałam, byłam zamkniętym, zastraszonym dzieckiem.

Całość emocji wybuchła przed maturą. Tak jak przez te wszystkie lata byłam przekonana, że zły, gorszy humor jest dla mnie nieodpowiedni, bo przecież to słabość, a ja muszę innych ratować i dawać sobie radę z resztą świata, tak w tej chwili wszystko pękło i zrozumiałam, że to może być depresja i że jest we mnie od wielu lat… Teraz znowu powraca coś, co kiedyś nazywałam stanami depresyjnymi. To straszne, bo mam iść na studia - nie wiem, czy sobie poradzę. Dodatkowo jest jeszcze parę dziwnych opcji, o których nie chcę tu pisać.

Nie wiem czy powinnam o tym wspominać - mama kiedyś chciała mnie wysłać do psychologa, ale jak to się śmiejemy, nie chcemy, żeby stwierdził u mnie schizofrenię. Czy wierzycie w duchy i zjawiska paranormalne? Czy męczy mnie depresja? Czym to tak naprawdę jest? Co się ze mną działo/dzieje?

KOBIETA, 18 LAT ponad rok temu

Witam serdecznie.

Na podstawie Twojego opisu trudno jest zarówno potwierdzić, jak i wykluczyć depresję. Samookaleczenia i okresowe myśli samobójcze nie muszą być związane z depresją. Wskazujesz na pewne obszary, które mogą sprawiać Ci trudność.

Jeśli Twoje potrzeby emocjonalne w dzieciństwie nie były zaspokajane, doświadczyłaś przemocy lub byłaś zaniedbania w tym ważnym okresie życia, to mogły się pojawić przekonania o swojej niskiej wartości typu "nie zasługuję na miłość, uwagę i akceptację", a wówczas mogą powstać założenia: "muszę się starać, aby zasłużyć na akceptację innych", "jeśli będę pomagać innym, będą mnie kochać". Takie przekonania są bardzo pomocne, np. w zdobywaniu przyjaciół.

Jeśli jednak ma miejsce sytuacja stresowa, z którą nie możesz sobie poradzić, do głosu może dochodzić głębokie przekonanie kluczowe - o własnej bezwartościowości, nieatrakcyjności, co może powodować przygnębienie, złość, a nawet autoagresję.

Taką sytuacją może być dla Ciebie perspektywa rozpoczęcia studiów, która dla wielu osób jest potężnym stresem, zwłaszcza, gdy wiąże się z przeprowadzką. Dostrzegasz więc pojawiające się myśli o negatywnym zabarwieniu: "nie poradzę sobie", "jestem do niczego".

Nad zmianą przekonań można pracować. Część z nich jest przydatna, część jednak "uwiera" w wielu sytuacjach powodując określone trudności (np. kłopoty w zwiazkach, relacjach z bliskimi, trudności wobec nowych sytuacji i wyzwań).

Zrozumienie własnego sposobu myślenia i reagowania w różnych sytuacjach pomaga pokonać depresyjne reakcje i zapobiega ich ponownemu występowaniu w przyszłości. Dlatego też polecam Ci serdecznie psychoterapię, w szczególności w nurcie poznawczo-behawioralnym.

Z pozdrowieniami

0
redakcja abczdrowie Odpowiedź udzielona automatycznie

Nasi lekarze odpowiedzieli już na kilka podobnych pytań innych użytkowników.
Poniżej znajdziesz do nich odnośniki:

Patronaty