Moje życie straciło sens - co mogę zrobić, by wyrwać się z tego stanu?
Witam. Nazywam się Krzysztof i mam 17 lat. Gdy miałem 6 lat umarła moja matka i zaczął się koszmar. Zostałem adoptowany i krok po kroku moje życie zaczęło się po prostu w dosłownym znaczeniu walić. Zaczęło się już w zerówce, kiedy spośród tylu dzieci nikt nie lubił akurat mnie. Nie wyróżniałem się niczym od innych, byłem zwykłym dzieckiem, a jednak inni dostrzegali we mnie coś i odrzucali mnie. Całą podstawówkę miałem w klasie jednego wroga, który mi ubliżał - zaczynało się od chwalenia się ciuchami i moralizowaniu oraz porównywaniu mojej wartości jako gorszego od niego. Wtedy można było zauważyć u mnie dziwne zachowania np. mruganie oczami czy robienie innych tików. Gdy poszedłem do gimnazjum było jeszcze gorzej, było już więcej osób, które mnie nie lubiły, często byłem popychany i obijany...kiedy już nie mogłem wytrzymać wybuchałem taką złością, że moje gałki oczne robiły się praktycznie czerwone. Miałem kolegę, który dogadywał się ze mną gdy byliśmy sami, a gdy przyszli koledzy bił mnie i poniżał. Do tego doszły kłopoty w domu, kiedy zacząłem palić i raz się upiłem. Wpadłem w złe towarzystwo, z tikami walczyłem tak długo, aż w końcu je wyeliminowałem do zera. Zacząłem poznawać ludzi i żyłem tylko wychodami do kolegów...czułem, że tylko oni mnie rozumieją i przy puszce piwa i papierosie mogę się wyżalić, a tylko oni mnie doceniali i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to co zauważyłem - a było to uczucie maski. Byłem innym człowiekiem przy zmieniających się warunkach. Gdy przychodziłem do przyjaciółki byłem troskliwym romantykiem, a gdy rozmawiałem z kolegami byłem totalnym stoczonym żulem. Jednego dnia płakałem, biłem się sam po twarzy i szarpałem wszystko co się da, a po godzinie rozmawiałem z ludźmi jakby nigdy nic. Kiedy zakochałem się w jednej dziewczynie miałem depresję 7 miesięcy, ale tylko gdy byłem sam, bo nie umiałem tego ukazać. W końcu zacząłem użalać się i non stop płakać, ciąłem się, sam się poniżałem, obsesyjnie winiłem za wszystko Boga, lecz jednocześnie czułem, że jestem winny tym, że się urodziłem. Nadeszły wakacje, które były oczywiście odzwierciedleniem mojego przypadku. Zmiany nastroju, popadanie z skrajności w skrajność, poczucie bezradności i beznadziejności sytuacji. Za wszystko obwiniałem innych - szczególnie moich opiekunów...Cioci mówiłem, że tak ich nie cierpię, że gdy dorosnę nigdy nie wyślę im nawet kartki - a z drugiej strony po godzinie złość mijała i byłem normalny, gadałem znów z innymi. Nadszedł koniec wakacji. Poszedłem do technikum, wtedy moje życie było jak bajka... Znalazłem sobie dziewczynę, każdy z klasy mnie lubił, to jak cieszyłem się życiem było po prostu poezją. Aż w końcu wszystko zaczęło się walić. Zaczęło się na pożyczaniu od kolegi papierosów. Kiedy zrozumiał, że jestem kompletnie spłukany i nie jestem raczej nic warty, razem z dwoma innymi odwrócił się ode mnie i zaczął przy innych mnie wyzywać i nie daje mi nawet "cześć". Wtedy popadałem w coraz głębszą histerię i wszystko powróciło. Zacząłem być zazdrosny, gdy moja dziewczyna rozmawiała z innymi chłopakami; gdy prosiła mnie, abym przestał palić, olewałem jej polecenia; gdy nie chciała złapać mnie za rękę, robiłem się wściekły a w domu płakałem i bałem się, że mnie rzuci. Znów zacząłem się ciąć i użalać się innym (nigdy wcześniej nie użalałem się) - na początku na komunikatorach i przez wiadomości, później na forum innych przyjaciół. Kiedy tak użalałem się kilka tygodni z rzędu, zostałem odsunięty od połowy towarzystwa i został mi już tylko związek na włosku, trzech kolegów i przyjaciel. Nadszedł dzień, w którym dziewczyna zerwała i w tym momencie wpadłem w otchłań żalu. Przez 2 tygodnie non stop płakałem, gdy nikt nie patrzył robiłem sobie krzywdę, chciałem rzucić się pod samochód - ale zatrzymał się, łykałem tabletki na serce i gdy połknąłem wszystko miałem płukanie żołądka - myślałem tylko o niej. Zostaliśmy przyjaciółmi, ona nie chciała słyszeć w ogóle o moim stanie, chciała żebym się uśmiechał, ale gdy tylko powiedziałem jej co czuję, obrażała się lub w ogóle się nie odzywała. Tą opowieścią dotarłem do dnia dzisiejszego, kiedy tracę już sens życia. Obwiniam wszystkich, połowa ludzi odwróciła się, a moje motto to ,,wszystko albo nic''. W tej chwili jestem na pozycji nic i czuję się tak beznadziejnie ,,zgwałcony'' przez los, że gdybym mógł mieć do czynienia z Bogiem oplułbym go.