Kiedy wszystko w jeden dzień straciło sens...
Mam 23 lata. Jestem dziewczyną, kobietą, która z dnia na dzień zaczyna mieć dość. Przestałam cieszyć się chwilami, przestałam zwracać uwagę na własny wygląd, na otoczenie, na ludzi, którzy są w moim życiu. Od kilku lat dzieje się ze mną coś niedobrego. Coś, czego nie umiem wyjaśnić, czego nie umiem się pozbyć. Mając 18 lat, chciałam popełnić samobójstwo. Przeżyłam wówczas bardzo poważny zawód miłosny, w domu nie miałam wsparcia, w szkole również wszystko szło w złą stronę. Postanowiłam wtedy, że mam dość własnego życia i targnęłam się na nie. Za pomocą środków nasennych, uspokajających oraz przeciwbólowych w wielkiej ilości, zasnęłam. Obudziłam się podczas reanimacji. Kilka dni spędziłam na oddziale intensywnej terapii, później były wizyty u psychologa z mamą, które dały efekt, jednak tylko na chwilę.
Zawsze uważałam siebie za cierpiętnicę, za osobę, która nigdy nie zazna szczęścia, a nawet jeśli ono pojawiało się na chwilę, to zaraz znikało, a w jego miejsce pojawiały się straszne sytuacje. Półtora roku temu rozstałam się z mężczyzną, z którym byłam dość długi czas. Był to związek na tyle poważny, że planowaliśmy ślub, dzieci, przyszłość, mieszkanie. Byliśmy zaręczeni, jednak gdzieś, czegoś mi brakowało. Bardzo duże pieniądze przyćmiły oczy mojemu partnerowi, a ja czułam się w tym wszystkim zagubiona. Nie chciałam takiego życia. Postanowiłam odejść, poszukać u boku kogoś innego miłości, ale takiej prawdziwej...
Zaczęłam spotykać się z M. Był starszy, stanowczy, pedantyczny, przystojny. Miał być na chwilę, na krótki moment, abym mogła poznać inne życie, po poprzednim dość nieudanym. Został jednak na dłużej. Zakochałam się i straciłam głowę dla M. Jest moją fantazją, moją miłością, moją małą obsesją. Odurzam się jego zapachem, chwilami spędzanymi z nim. Myślałam, że tak może właśnie zostać... Jednak w jego sercu przez cały czas, mniej lub więcej, pojawiała się ONA. Jego była dziewczyna, z którą był wiele lat. Mówił, że jej nie kocha, że o niej zapomniał, jednak kłamał cały czas. Ponieważ prawda zawsze wychodzi na jaw, doszło do mnie w końcu, że pisał do niej listy miłosne, że rozmawiał, a nawet widywał się z nią.
Kiedy wpadłam w histerię, obiecywał, że to się nie liczy, że ma problem z przeszłością, jednak chce być ze mną. Wierzyłam. Pół roku później znowu wyszła podobna sytuacja. Płacz, histeria, rozdarcie mojej osobowości na kilkanaście kawałków. Jednak ponownie wybaczyłam, bo nie umiałam inaczej. Nie umiem od niego odejść, bo nie chcę. Kocham tego mężczyznę i chcę z nim być. Jednak teraz, kiedy taki chłód wkradł się między nas, nie umiem tego przetrwać. Nie mogę skupić się na sobie samej. Opuściłam się na studiach, nie dokończyłam ani nie obroniłam licencjata.
Nie mogę pójść do rodziców z tym wszystkim. Mama? Tata? Nie są dobrymi osobami na rady dotyczące wspólnego pożycia. Rozwiedli się, kiedy miałam 3 lata i żadne z nich, pomimo wielu prób, nie jest w drugim trwałym związku. Poza tym, nie idę do nich z tym, bo jeśli później będzie dobrze, to oni będą pamiętać moje łzy i mój żal do M. za wszystko co miało miejsce. Przyjaciele? Co mogą mi dać? Rady w postaci "będzie dobrze, po każdej burzy wychodzi słońce", niewiele mi dają. Co z tego, że ja też wiem o takich rzeczach?
Nie potrafię usiąść i napisać paru zdań do własnej pracy, która kiedyś tak mnie pochłaniała. Nie umiem cieszyć się własną pasją, która jednocześnie jest pasją M. Nie mam ochoty wychodzić z domu, wstawać rano ani nawet zjeść śniadania. Kiedy już zaczyna mnie boleć od niejedzenia, wtedy zrobię sobie coś małego do przegryzienia. Jeśli zjem więcej, wymiotuję. Nie dlatego, że jest mi niedobrze, po prostu czuję się fatalnie ze sobą. Od razu w lustrze widzę siebie wielką i grubą. Wszystko staje się dla mnie obrośnięte tłuszczem.
Mam wielkie kompleksy na punkcie własnej wagi. 3 lata temu bardzo mocno przytyłam po tabletkach hormonalnych. Długo walczyłam z nadwagą. Kiedy udało mi się schudnąć 16 kg, stało się to moją obsesją. Starałam się dalej chudnąć dzięki zdrowej żywności, dzięki stałym posiłkom i innym złotym radom. Jednak nic to nie dało. Mam nadal obsesję na własnym punkcie. Widząc eks M., dostaję wewnętrznego szału. Jest szczupła, wysoka, ładna. Naprawdę śliczna. A ja? Są czasami dni, kiedy czuję się atrakcyjna, jednak teraz nie mogę nawet na siebie spojrzeć w lustrze. Poszłam nawet do fryzjera. Pofarbowałam i przycięłam włosy, jednak to nie zmieni mojego życia. To nie sprawi, że będę szczęśliwa.
Z czego mam się cieszyć? Z braku pracy, której nawet nie szukam? W tym, w czym jestem najlepsza, co jest również moją pasją, nie mogę pozostać, bo w tym świecie istnieje M. Jesteśmy w jednej branży, kochamy to. Jednak ja nie umiem czerpać już z tego radości. A na niczym innym się nie znam. Obecnie jestem w domu. Pomagam M. w firmie jak tylko mogę, choć czuję ostatnio, jak bardzo opuściłam się w tej pomocy. Staram się, żeby wszystko miał gotowe także w domu. Zajmuję się domem, jednak to też już nie sprawia mi przyjemności. Widzę, jak bardzo on się oddala, jak nie mogę nic kompletnie zrobić. Do tej pory każdego dnia płakałam, jednak teraz nie mam już sił. Nawet to przestałam robić.
Jedyne o czym myślę, to o chwili, żeby to wszystko zniknęło. Żeby nie miało racji istnienia, żeby przestało się dziać. Jeśli miałabym z nim nie być, nie chcę tego wszystkiego pamiętać, co do tej pory zbudowaliśmy. Jest tego tak strasznie dużo, że nie umiem sobie z tym poradzić. Przeprowadziłam się dla niego do innego miasta, choć nie było to dla mnie dużym wyzwaniem, bo w tym mieście od wielu lat mieszka mój ojciec, do którego przyjeżdżałam na każde wakacje. Do tej pory mieszkałam w małym miasteczku, gdzie wszyscy się znają. Gdzie jest i mieszka moja przeszłość z nową dziewczyną. Nie mogę tam wrócić, bo oznaczałoby to, że przegrałam własne szczęście, że jednak mi się nie udało, że mój sen szlag trafił. A jestem na to zbyt dumna, by wrócić z podkulonym ogonem.
Poza tym, nie ma tam dla mnie miejsca. Nie ma tam nic oprócz mamy, co by mogło mnie zatrzymać. Dla mojej pasji również nie ma miejsca. Nie spełnię się tam zawodowo. Tutaj pozostając też nie, bo bez M. nic nie znaczę. Strasznie ciężko jest mi z myślą, że "moje życiowe mydło" wymydla się i wypada mi z rąk. Nie umiem go utrzymać... Każdego dnia wstaję i jest szaro. Pusto. Cicho. Muzyka w radiu do mnie nie dociera, telewizor otumania. Spotkania ze znajomymi, a po co? Nie chcę wychodzić do ludzi, patrzeć im w oczy, żeby widzieli, jak mi ciężko. Więc uśmiecham się, śmieję... do bólu brzucha, do granic możliwości. A jednak głęboko we mnie siedzi czarna myśl, że jeszcze chwila, że jeszcze trochę... że chcę już to skończyć.
Najłatwiej zrobić głupotę. Sztuką nie jest samobójstwo, tylko przeżycie życia. Dziś nie wiem, czy jestem taka odważna jak wtedy. Jednak mówi się, że jak człowiek raz to zrobił, to zawsze będzie o tym myślał. Coś w tym jest. Jednak nie wiem, jak mogłabym teraz sobie zrobić cokolwiek. Wszystko wydaje się nie być na poziomie i takie denne. Strasznie takie klasyczne. Wynik testu Becka - 42 punkty. Jeśli łzy, płacz mogłyby zabić... Płakałabym tak długo, aż wreszcie by się skończyło.