Czy to, że tak źle się czuję jest tylko objawem odstawiennym leków na depresję?
Witam, piszę, bo chciałabym zrozumieć co właściwie się ze mną dzieje. Przez ponad rok brałam leki antydepresyjne i nie jestem w stanie określić na ile pomagały mi funkcjonować, a na ile nie zauważałam zmian... Miesiąc temu byłam na wakacjach i akurat czułam się dobrze, uspokojona i z przeświadczeniem, że ze wszystkim sobie w życiu poradzę, więc postanowiłam spróbować odstawić leki.
Na początku nie zauważyłam żadnej różnicy, poza tym, że miałam trochę zawrotów głowy, a teraz ciągle tkwię w czymś, co mogłabym okreslić jako zupełny zjazd w dół. Nie rozumiem co się dzieje. Ani moja sytuacja życiowa się nie zmieniła, ani stres, który wiąże się z szukaniem pracy (niedawno skończyłam studia) nie zrobił się większy, a ja znów zaczęłam wmawiać sobie, że to już koniec. Potrafię spędzić cały dzień na użalaniu się nad sobą (nienawidzę takiego marnowania czasu a wciąż to robię, zamiast wziąć się za cokolwiek konstruktywnego). Siedzę i powtarzam sobie w myślach, że do niczego się nie nadaję, że nie dam rady, fantazjuję o umieraniu, o przedawkowaniu leków, które mi zostały po przerwanej terapii, jak mi się polepsza to "tylko" o cięciu się myślę jako formie zastępczej autoagresji (ale jeszcze tego nie robię).
Nie wiem za co chcę sobie wciąż dowalać, po co siebie oplatam tymi myślami i po co komplikuję sobie życie. Jestem pewna, że nie podjęłabym się próby samobójczej, jestem na to za słaba i za bardzo się boję, a poza tym gdzieś poza tymi fantazjami podświadomie wiem, że wcale nie chcę umierać i że ten impuls rezygnacji jest jednak za słaby, że to takie gadanie żeby. No właśnie, po co? Dlaczego czepiam się tych myśli tak jakby miały mi w czymkolwiek pomóc? Irytuje mnie, że w ten sposób działam, a jednocześnie staram się sprawiać wrażenie, że jest w porządku, nie chcę martwić rodziny czy robić znów wrażenia osoby bezradnej i przestraszonej odpowiedzialnością, samodzielnością, dorosłością - to co na zewnątrz i to co w środku to dwa różne światy.
O ile smutek nie dławi mnie tak bardzo, że zaczynam płakać (i mówię wtedy na przykład mamie, że mam akurat gorszy dzień) to raczej ciężko zauważyć, żebym miała aż taki syf w głowie. Wiem, że nie powinnam zrzucać na innych swoich własnych problemów, a jednocześnie - będąc w tym sama - naprawdę nie mam pojęcia co robić. Może jednym ze sposobów radzenia sobie z takimi myślami jest po prostu akceptacja ich i uznanie, że z jakiegoś powodu na razie potrzebuję się "upajać" ich trwaniem? Naprawdę mnie to wkurza, ale wygląda to tak jakby mi sprawiał przyjemność ten sposób myślenia o sobie. A może po prostu chcę głupio zwrócić na siebie uwagę, mieć pretekst żeby iść do psychologa choć miałam już tego nie robić, żeby nie być od nikogo zależna i radzić sobie sama? Powinnam radzić sobie sama, dlaczego więc tego nie robię?
Odczuwam to jako porażkę, że czuję się znów tak źle, nie rozumiem dlaczego chcę tak się czuć, mam też wyrzuty sumienia, że sama sobie leki odstawiłam i boję się iść do lekarza, bo będę musiała się przyznać do tego. Straszny chaos mam w środku. Czy powinnam po prostu spróbować przeczekać aż ten stan minie? A może to wszystko jest tylko objawem odstawiennym? W ogóle to strasznie mi głupio, że znów tu piszę, ale wolałam to z siebie wyrzucić. Przepraszam.