Jak znaleźć motywację do niepopełnienia samobójstwa?
Zdaję sobie sprawę, że nie jestem na wizycie u psychologa. To tytułem wstępu :) Mam 21 lat, mieszkam we Wrocławiu. Odkąd poznałem teorie Freuda (amatorskim okiem), dostrzegłem fałsz bezinteresowności i przyczynowość każdego ludzkiego zachowania, a co za tym idzie - przewidywalność. Nie miałem jednak nadmiaru czasu (zapewne to jest powodem), aby zastanawiać się nad tym w kierunku utraty wiary w człowieka. Teraz, jako student fizyki, jestem zarażony (świadomie i z przekonania) determinizmem, czy nawet fatalizmem. Dawno nie wierzyłem w wolną wolę, teraz jednak uświadomiłem sobie bezsens odgórnych zasad moralnych i wytycznych religijnych - wszak stworzeni w ścisły sposób nie możemy być inni, niż jesteśmy, co rewiduje solidnie pojęcie odpowiedzialności za siebie. Wymiar sprawiedliwości staje się tutaj, jak religia, społecznym regulatorem, stabilizatorem.... Ale to odbiega dalece od tematu. Nie wierzę w życie wieczne i brzydzi mnie jego wizja. Tak, jak Lem mówię przekornie, że zanudziłbym się "na śmierć". Ale jednak od pewnego czasu bardzo ciężko idzie mi pogodzenie się z myślą, że ani nic po mnie nie pozostanie, ani świat nie zmieni się potężnie przez moją nieobecność. Śmierć definitywnie zakończy dosłownie wszystko. Nie będę nawet istnieć po to, by nad tym ubolewać. Więc skoro i tak vanitas vanitatum et omnia vanitas, to czemu mam się męczyć i nie zakończyć życia już teraz? Co mi daje takiego to życie? I tak wszystko stracę, każda doświadczona radosna chwila pójdzie w... Trąci tanim egzystencjonalizmem - jestem tego świadom, jednak stało się to dla mnie problemem. Jestem singlem. Nie wierzę nawet w monogamię. Błyskawiczna konstatacja, że nigdy nie byłem w związku, jest oczywiście słuszna, a jakże. Wiem, że nietrudno się domyślić, że doświadczając nieco optymistyczniejszego, czy mniej samotnego życia, nie wpadłbym w ten tok rozumowania, przez co widać wyraźnie, że jest on kolejnym, żałosnym odruchem samoobrony ze strony superego. Ale i to nie zmienia intensywności nachodzących mnie myśli o bezsensie i bezcelowości żywota. Nie chcę mi się żyć. Nic mi to nie daje. I tak wszystko stracę, mimo, że mam niewiele (mentalnie i materialnie). Dlaczego mam wstawać rano, a nie "siąść i płakać"? Nie wiem, po co mam żyć, to uciążliwe. Jednocześnie mam na uwadze to, że ludzkość nie popełniła masowego samobójstwa, ateiści niekoniecznie mają kliniczną depresję, a wspomniany już Stanisław Lem, o poglądach zbliżonych do wyznawanych przeze mnie, nie widział problemu celowości w dożyciu swojego słusznego wieku. Bardzo jestem ciekaw odpowiedzi, interesuje mnie, jaki tok rozumowania przegapiłem, jak przebiega proces "wybijania z głowy" takiego podejścia, w którego słuszność, podkreślam, szczerze wierzę. Myślę też nad udaniem się na wizytę u psychologa. Możliwe, że warto też wspomnieć, że pochodzę z rozbitej rodziny i mam problemy natury neurologicznej.