Jakie objawy świadczą już o depresji?
Wiem, że takich pytań była już masa... ale... może od początku. Mam 22 lata. Wychowuję 2-letniego, cudownego synka. Pomaga mi w tym rodzina. Ja pracuję i studiuję. Z opisu może wynikać, że radzę sobie itp... ale radzę sobie, bo wiem, że muszę. Udaję, ciągle udaję, że jest okej, że jestem zwykłą, radosną, optymistycznie nastawioną do życia dziewczyną. Ale tak naprawdę, gdy zostaję sama... czuję się okropnie. Dręczą mnie wyrzuty sumienia, czuję się niepotrzebna, czuję się złą matką, złym człowiekiem... mimo że nie robię nic złego. Nic co dawałoby mi powody do takich rozmyślań. Spotykam się z przyjaciółmi, ale to wszystko na pokaz... Ciągle się boję, wszystko widzę na czarno... zaczęłam studia... szło mi nieźle, ale teraz? Nie umiem się uczyć, nie potrafię skoncentrować. Mam ochotę uciec... Od ok. 2 tygodni ten stan utrzymuje się non stop... czuję się jakby... skrępowana w środku, czymś związana. Budząc się rano, marzę, by nie musieć wstawać, by być sama... płaczę, wymyślając sobie różne problemy i powody. Czuję się beznadziejnie, jakbym nie miała w sobie żadnej wartości... od 6 do 21 muszę być miła, mądra, rozważna i odpowiedzialna... ale tak naprawdę mam dość... mam ochotę wykrzyczeć całemu światu, że mam dość... lubię wieczory, bo mogę zdjąć udawany uśmiech z twarzy... położyć się i płakać... tylko, że nie czuję po tym oczyszczenia, wręcz odwrotnie... nakręcam się i dołuję jeszcze bardziej. Wściekam się i wybucham z błahych powodów, wszystko mnie drażni... nie umiem nawet się bawić z synem... mimo że tak bardzo go kocham... powinien mieć lepszą matkę... Czasem przychodzą momenty radosne... ale nikną tak szybko... jakby mój umysł specjalnie je niszczył... nie umiem się cieszyć... A w sumie powinnam... mimo że zostałam sama, daję w miarę radę... mam rodzinę, synka, przyjaciół... a mimo to czuję się nijaka... zanim pojawił się mój syn, miałam myśli samobójcze... ale chyba to płynęło z okresu dojrzewania i rozterek typowych dla nastolatki, z pytań o sens istnienia... teraz nie myślę o własnej śmierci... ale czasem chciałabym, żeby mnie nie było... jestem okropnym człowiekiem. Zamiast cieszyć się z tego, co mam, ciągle zadręczam się... Może to istotne, obgryzam, wręcz zjadam sobie policzki od środka... do krwi, do bólu...to chyba na tle nerwowym. Wiem, że powinnam iść do specjalisty, ale tego też się boję... boję się, że pójdę, opowiem co mnie gryzie i usłyszę to, co zawsze: "o co ci chodzi, masz dziecko, nigdy nie będziesz sama, ciesz się"... boję się, że nie będę umiała przedstawić mojego problemu, bo zakorzenione we mnie udawanie, że jest dobrze, weźmie górę... Proszę o pomoc... Z poważaniem, M.