Prawdziwe źródło nerwicy a przeniesienie lęku
Witam. Mam 22 lata, choruję na nerwicę lękowo-depresyjną już od ok. 5 lat. Długo chodziłam na terapię i mam wrażenie, że nigdy nie dobrnęłam do sedna mojego problemu, tzn. gdy jeden problem został przepracowany, zaraz pojawiało się coś nowego, tak jakbym szukała dziury w całym. Tak zakończyłam mój długoletni związek (to zbiegło się z wprowadzeniem terapii lekami), który stał się dla mnie głównym problemem i całkowitego uzdrowienia dopatrywałam się w zakończeniu go. Próbowałam nawet całą winę za moje cierpienie zrzucić na tamtego faceta, chociaż zaczęłam chorować na pewno nie przez niego, bo dużo wcześniej, zanim się poznaliśmy. Fakt, może nie było idealnie, ale jakoś starałam się, żeby to utrzymać. Wierzyłam, że jak się wyleczę, to się między nami ułoży, ale tak się nie stało. Psycholog dał mi tak okrężnie do zrozumienia, że ja sama tak jakby wytwarzam sobie problemy. Oczywiście też wmawiałam sobie różne choroby. Przez jakiś czas wierzyłam, że mam guza mózgu, raka piersi lub coś innego. Po tych lekach i zerwaniu poprawiło mi się, chociaż czułam takie lekkie zobojętnienie.
Po jakimś czasie, ok. pół roku, poznałam świetnego chłopaka, który zawsze mi się podobał, ale myślałam, że on nie zwróci na mnie uwagi. Okazało się, że i ja zawsze mu się podobałam. Zaczeliśmy się spotykać. Było cudownie. Ale cały czas był we mnie taki lekki strach, że zacznę mieć wątpliwości, czy go kocham i popadnę w taki stan jak w poprzednim związku. Nie wierzyłam, że mam takie szczęście, że tak świetnie mogę poukładać sobie życie. Wszystko robiliśmy razem, sprawiało mi to wielką radość i satysfakcję. Gdzieś po ok. roku zdecydowaliśmy, że odstawię leki. Czułam, że to najwyższy czas, jestem szczęśliwa, mam u boku osobę, na którą mogę liczyć. Wierzyłam, że się uda, na pewno. Marzyłam o tym, że jak skończymy studia, to on mi się oświadczy. Cieszyłam się, że wreszcie jestem czegoś pewna, że kocham mojego faceta na zawsze.
Przestałam brać leki po konsultacji z lekarzem. No i zaczęło mi się robić coraz gorzej. Traciłam siłę. Pojawił się lęk, tak nie wiadomo przed czym. No to sobie przypomniałam, że kiedyś coś ukradłam ze sklepu i czepiłam się tej myśli. Potem zaczełam się bać, że mojemu ukochanemu coś się stanie, że umrze i ja zostanę sama. Potem jeszcze coś gorszego, że spałam z poprzednim facetem i że jak powiem o tym temu obecnemu, to odejdzie (wiem, że to głupota), że nie jestem warta tego, żeby on ze mną był. Płakałam. Poszłam do psychologa, opowiadałam o tych rzeczach, czułam, że to nic. Popracuję troszkę nad sobą i będzie dobrze, chociaż lęk był duży i nie wiedziałam, o co w końcu chodzi. Pojawiła się nawet myśl, że go nie kocham, ale stwierdziłam, że to w ogóle bez sensu i zaraz o tym zapomniałam, jeszcze śmiałam się z tego u psychologa.
Wróciłam do domu, zrobiłam kolację, jego ulubioną (zawsze lubiłam dla niego gotować). No i następnego dnia poczułam dławiący lęk, prawie dostałam mdłości i w tym momencie myśl: Nie kochasz go, musisz odejść. Taka myśl, z którą nie ma dyskusji. Załamałam się kompletnie, nie wiedziałam, co się dzieje, czułam, że to jakieś wariactwo. Kilka dni wcześniej mówię mu zupełnie szczerze, że jest najlepszą rzeczą, jaka mnie w życiu spotkała, a nagle to, bez powodu. Nic się nie wydarzyło złego między nami, naprawdę nic. Wręcz przeciwnie, czułam, że jest coraz lepiej. Czułam, że to nierealne, nieprawdziwe. Wszystko runęło, została tylko rozpacz i nicość.
Poszłam do psychiatry, zaczełam brać leki. Modliłam się, żeby to minęło. Wtedy zrozumiałam, że naprawdę dzieje się coś złego i znalazłam nowego, dobrego terapeutę. Powiedziałam, że czuję, że muszę, koniecznie muszę, uciec od chłopaka, że ta myśl mnie prześladuje, że nie myślę o niczym innym, że czuję okropny lęk, nie mam na nic siły, nawet się nie myję i prawie nie jem. Czułam, że strasznie szybko oddalam się od niego, że nagle powstał mur, obojętność i nie mogę się przez nią przebić. Cały lęk, wszystkie moje problemy skumulowały się w tym miejscu, w ucieczce upatrywałam uzdrowienia, choć zarazem czułam, że to jakiś absurd. Terapeutka powiedziała mi, że to nie jest mój realny problem, tylko problem zastępczy. Stworzyłam go i że pod żadnym pozorem mam nie podejmować żadnych decyzji, że przeniosłam cały lęk na tę sytuację. Czy chodzi o jakiś konflikt wewnętrzny nieuświadomiony? Co to oznacza? To odcięcie się od uczuć to jakiś mechanizm obronny?