Zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne i nieszczęśliwa miłość
Mój problem jest dość skomplikowany, a moje pytanie nie dotyczy jednej rzeczy. Myślę, że należy zacząć od tego, że podejrzewam u siebie zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne. Już w młodości (mniej więcej podstawówce) miałam natrętne myśli, które jednak z czasem udało mi się zwalczyć. Pojawiały się jednak później co jakiś czas (np. myśli o śmierci). Stałam się zamknięta w sobie, skryta, niepewna siebie, raczej źle czułam się w otoczeniu ludzi. Okres liceum wspominam nieco lepiej - w szkole szło mi dobrze, zyskałam wspaniałą przyjaciółkę, która jest zdecydowanie moją bratnią duszą. Nasze podobieństwo wciąż mnie zadziwia. Mimo to, dalej czułam się najlepiej sama, z niecierpliwością wyczekiwałam możliwości powrotu do domu, byłam raczej milcząca, a niechęć (jeśli to nie za mocne słowo) do ludzi i moją aspołeczność obracałam w żart. Natrętne myśli powróciły kilka dni temu. Przez pierwsze dwa dni były tak silne, że miałam trudności z zaśnięciem, a gdy już udało mi się zasnąć, budziłam się wcześnie, chodziłam zamyślona, nieobecna, ze łzami w oczach, czując bezsilność i bezsens. Nie mogłam odgonić natrętnych myśli choć starałam się z całej siły. Próbowałam przemówić sobie do rozsądku, ale to nie skutkowało. Nie wiedziałam co robić - jakby coś kazało mi myśleć o tym samym wciąż i wciąż. Gdy udało mi się choć trochę się uspokoić, myśli wracały i "musiałam" przemyśleć wszystko od początku, wytłumaczyć sobie, że moje myśli są absurdalne, wyliczyć na palcach wytłumaczenia i tak w kółko. Jakiś czas wcześniej miałam "obsesję" na punkcie sprawdzania, czy kurki od gazu są zakręcone. Dokręcałam po kolei każdy z nich, nie raz kilka razy. Wzbudzało to śmiech u mojego brata i ja sama zauważyłam niedorzeczność swoich działań i udało mi się przestać to robić. Obsesyjnie sprawdzałam (i nieraz dalej to robię) czy mam telefon w torebce. Kilka razy naprzemiennie otwierałam i zamykałam torebkę aby upewnić się, czy telefon jest w środku, a nawet pytałam o to kogoś, choć sama widziałam, że telefon tam był. Do tego zauważyłam, że zaczęłam bardzo często myć ręce lub na przykład liczyć, ile rzeczy zjadłam danego dnia lub/i ile miały kalorii. Natrętne myśli nie pozwalają mi się skupić na niczym innym, czuję się jak w amoku, odcięta od otaczającego mnie świata. Myślę jednak, że to moje lęki mnie "zżerają", czy mam rację? A może to stres? W końcu zdałam ostatnio maturę, musiałam wybrać studia (wybrałam uczelnie bardzo oddaloną od mojego domu, co jest dla mnie wielkim przeżyciem, bo jestem bardzo związana ze swoją rodziną), teraz czeka mnie złożenie dokumentów i oczekiwanie na wyniki i kilka innych czynników raczej mniej ważnych, ale też bardzo mnie stresujących (jestem niesamowicie wrażliwą osobą). W każdym razie zwierzyłam się ostatnio mamie, że mam natrętne myśli i czego dotyczą, ponieważ już nie radziłam sobie z nimi. Trochę mi to pomogło, lecz na następny dzień wszystko wróciło (choć chyba mniej nasilone). Przejdźmy jednak do sedna i tego, co jest dla mnie problemem obecnie. Jak już wspomniałam jestem bardzo wrażliwą osobą, denerwuję się i stresuję sto razy bardziej niż powinnam, obmyślam wszystko, doszukuję się itd. Razem z moją przyjaciółką jesteśmy raczej romantyczkami. Nasze rozmowy dotyczą uczuć, miłości - tej jednej, wielkiej, na całe życie. Oglądamy i czytamy romanse. I tu chyba pojawił się mój lęk - że będę sama, że nigdy nie spotkam tej jedynej osoby lub wręcz przeciwnie - że już ją poznałam. I tu zaczyna się cała historia. Postaram się opisać ją jak najzwięźlej. Około 4(?) lata temu poznałam chłopaka (w zasadzie kojarzyłam go wcześniej, ale to wtedy jakby "należeliśmy do jednej paczki"). Ja miałam 15 lat, on był o 2 lata młodszy(!). I wtedy zaczęły się jego zaloty, jednak ja go odtrącałam. On jednak nie dawał za wygraną, a ja zaczęłam mięknąć (bo ile można się opędzać, jeszcze gdy ktoś powtarza, że mu zależy i wyznaje miłość, obejmuje, okazuje czułość?). Wciąż twierdziłam, że nie chcę być z nim - przecież był ode mnie młodszy, było mi głupio przed innymi, ale też nie czułam fascynacji jego osobą. Jednak jego objęcia sprawiały mi przyjemność - i może właśnie tu chodziło o bliskość, która była tak przyjemna i akceptację, której tak mi brakowało. Jednak nie do końca wierze, że jego uczucie do mnie było prawdziwe. Na początku pisaliśmy esemesy, spotykaliśmy w gronie znajomych i chyba wtedy zaczęłam się przywiązywać. W wakacje on wyjechał, później wrócił i nie odzywał się do mnie jakiś czas, co mnie zabolało, było dziwne, bo przecież podobno tyle dla niego znaczyłam. Następnie sytuacja się powtarzała. Gdy spotykaliśmy się w gronie znajomych, byliśmy blisko, on twierdził, że żywi do mnie uczucie, ale później, potrafił się długo nie odzywać, jakbym na co dzień nie istniała w jego świecie. Może też dlatego, że wciąż go odtrącałam (choć w jego obecności miękłam i pozwalałam mu być blisko). W ciągu roku szkolnego potrafiliśmy się do siebie praktycznie nie odzywać, może raz czy dwa, a gdy już myślałam, że wszystko między nami skończone i udawało mi się wszystko uporządkować, on burzył to, co budowałam do tej pory i znów zapewniał mnie, że mnie kocha. Później jednak było troszkę inaczej. Nie pisaliśmy ze sobą na co dzień, może raz, dwa w roku szkolnym, a w wakacje, gdy gdzieś się spotykaliśmy (nigdy sami, zawsze ze znajomymi), było nam dobrze w swojej obecności, w sumie raczej nie rozmawialiśmy wiele - może po prostu chodziło nam o bliskość i zainteresowanie, których nam brakowało. Gdy w tamtym roku myślałam, że wszystko między nami skończone i czułam się z tą świadomością lepiej (choć on pojawiał się dość często w moich myślach, spotykaliśmy się czasem przypadkiem to w autobusie, to na ulicy), on znów sprawił, że runęło to, co sobie ułożyłam w głowie. Znów zapewnił mnie o swojej miłości, był czuły, a ja się temu poddałam. Stwierdziłam, że jeśli wciąż, po tak długim czasie, on o mnie myśli w ten sposób, może naprawdę mnie kocha i biorąc pod uwagę to, że ja też o nim myślę, może warto jest spróbować. Odważyłam się więc i poprosiłam go o rozmowę. On oczywiście się zgodził, lecz wciąż "nie miał czasu", choć miał go dla kolegów. Pewnego dnia nie wytrzymałam i wymusiłam na nim tą rozmowę. Twierdził, że bał się tego, co mu powiem. Ale ja nie potrafiłam mu powiedzieć nic poza tym, że nie jest mi obojętny, nie nazwałam swoich uczuć wprost (bo sama chyba nie byłam pewna tego, co czuję, ale też bałam się tego, co powiedzą inni). On mnie pocałował, stwierdził, że straciliśmy tak dużo czasu, umówiliśmy się na następny dzień. Jednak następnego dnia jemu coś wypadło, a potem już się nie odezwał. Nie rozmawialiśmy o tym. Niedługo potem po jakiejś imprezie odprowadził mnie do domu, gdy się żegnaliśmy próbował mnie pocałować, nie chciał mnie puścić, przeprosił mnie, ale był wtedy pod wpływem alkoholu. Powiedziałam mu, że miał swoją szansę i ją zmarnował. Do tej pory nigdy więcej o tym nie rozmawialiśmy. Wiem, że nasza relacja była skomplikowana. Czy jest możliwe, żebyśmy w tak młodym wieku żywili do siebie prawdziwe uczucie? Czy on naprawdę mógł mnie kochać? A może mam wyrzuty sumienia, że przez ten cały czas go odtrącałam, a z drugiej strony dawałam nadzieję? Myślę, że to, co mogło trzymać nas przy sobie to chęć poczucia bliskości drugiej osoby, zainteresowania, czego nam brakowało, a także jak już wspomniałam - akceptacji - której potrzebowałam. Nie czułam się nigdy duszą towarzystwa, nie byłam specjalnie rozmowna, nie miałam wielu koleżanek, może nawet czułam się samotna. Gdy patrzę na to z perspektywy czasu myślę, że gdy byłam pod ręką lub czuł się samotny wiedział, że wystarczy parę słodkich słówek, a ja szybko zmięknę, dając mu poczucie bliskości. Może po prostu mną manipulował, jego zapewnienia nie były szczere, po prostu jest typem uwodziciela? Czy to moja wrażliwość i poczucie winy nie pozwalają mi o tym zapomnieć i każą rozpamiętywać to od nowa? Może była to po prostu bardziej młodzieńcza fascynacja drugą osobą, pierwsze odczuwanie czyjejś bliskości, które było tak ekscytujące? Może nie chodziło nam o siebie, bo przecież mimo tego, ile czasu minęło mam wrażenie, że wcale się nie znamy, a o czyjąś obecność? Może wytworzyła się między nami chemia, pierwszy raz odczuwaliśmy coś takiego i dlatego wydawało się to takie intensywne, wyjątkowe i głębokie? Nie mogę przestać o tym myśleć, choć teraz, gdy to z siebie wyrzuciłam, czuję się o niebo lepiej... Jednak dalej męczy mnie myśl: "dlaczego znów zaczęłam o tym, o nim myśleć?" Myślę, że przyczyną może być film o nieszczęśliwej miłości i wielkich emocjach, który oglądałam wcześniej z przyjaciółką. I może to on wywarł na mnie takie wrażenie... Bo to z nim związane były moje pierwsze silniejsze emocje tego typu... I tu narodził się lęk, że to było to jedyne, wielkie uczucie i że już nigdy nie poczuję czegoś takiego do nikogo. Będąc beznadziejną romantyczką dręczą mnie pytania wciąż tkwiące w mojej głowie: Co jeśli on mnie naprawdę kochał? Co jeśli już nigdy czegoś takiego nie poczuję? Co jeśli go skrzywdziłam? Co jeśli nigdy się w nikim nie zakocham, a jaki sens ma życie bez miłości? Wiem, że to prawdopodobnie była ta "pierwsza miłość", którą przeżywa się tak intensywnie, bo pierwszy raz czuje się czyjąś bliskość i chemię... I mam nadzieję, że ta następna będzie dojrzalsza, ale może będzie już mniej ekscytująca. Chcę aby mój związek kiedyś nie opierał się tylko na takim pociągu ale na głębszych relacjach - chcę znaleźć kogoś, przy którym będę umiała się otworzyć (co zdarza mi się rzadko) i z kim będę potrafiła rozmawiać. Czy to ma jakiś sens? Czy moja sytuacja jest naprawdę tak beznadziejna jak mi się wydaje? Jak sobie z tym poradzić gdy nie potrafię uspokoić sama siebie, a moje myśli sprawiają, że chcę rwać włosy z głowy? Teraz, gdy to wszystko opisałam czuję się lżej... Czuję absurdalność mojego lęku... Wiem, że nie jestem pierwszą i nie ostatnią dziewczyną, która przeżyła intensywnie pierwszą miłość, ale oddałabym wszystko za zapewnienie, że to nie był ten jedyny i że będę z kimś szczęśliwa nie myśląc o nim... Ale jak mam o nim nie myśleć, gdy mieszka niedaleko mnie i w każdej chwili mogę go spotkać... Myślę, że gdyby udało mi się wyjechać na studia, może złapałabym dystans do całej sytuacji... Przepraszam za milion pytań, ale kłębią się one w mojej głowie nie dając się odgonić i sprawiają, że chce mi się wyć z bezsilności...