Nie jestem szczęśliwa - czy to toksyczna miłość, czy tylko kryzys w związku?
Swojego pierwszego mężczyznę w życiu poznałam mając 23 lata. Był bardzo przystojny, wysoki, elokwentny, spokojny. Czułam, że chwyciłam Pana Boga za nogi. Od początku pytał się, czy lubię przejmować w łóżku inicjatywę - ja tymczasem byłam dziewicą. Rozdziewiczyłam się za pomocą wibratora, ponieważ mój partner twierdził, że nie chce się "babrać" z dziewicami – romantyczne "hocki klocki" i te sprawy to nie dla niego. Nigdy mu nie powiedziałam prawdy, a on się nie domyślił. Odtąd zawsze miałam wątpliwości, czy jestem na tyle aktywna w seksie, że jest zadowolony. Byłam szczęśliwa, ale jednocześnie wciąż czułam niepokój. Gdy przychodził do mnie do domu, czytał wiadomości w Internecie albo przysypiał. Gdy zamieszkaliśmy razem było jeszcze gorzej. On jest muzykiem - rock’n’rollowcem. Ma specyficzne poglądy, specyficznych przyjaciół. Nie czułam się w ich towarzystwie komfortowo. Są to ludzie bardzo silni, inteligentni, mający skrajną ideologię i twardą powłokę "macho". Mój partner starał się mnie zabierać na koncerty, próby. Początkowo chodziłam, ale później nie czułam się tam dobrze i zostawałam w domu. Gdy on wychodził, nie czułam się bezpiecznie i oczekiwałam punktualnych powrotów do domu. Gdy bywał w domu, prawie ze sobą nie rozmawialiśmy, on zazwyczaj siedział z nosem w komputerze. Gdy chciałam się zwierzyć z przeżytego dnia, twierdził, że mnie słucha, a jednocześnie pisał maile do zespołu. Gdy widziałam jego energię i uśmiech na twarzy wśród innych ludzi, zaczęłam być zazdrosna. Ograniczyłam jego kontakty towarzyskie do minimum. To ja chciałam być powodem tej energii i uśmiechów. On przy mnie zawsze był senny, małomówny, zmęczony, marudny. Bolało mnie to i o to były zawsze kłótnie. Były tez sytuacje, gdy mój partner po wypiciu alkoholu stawał na głowie na dachu, bił się z przypadkowo spotkanymi osobami, budził mnie w nocy wygadując niestworzone rzeczy. Gdy wychodził, to bałam się o niego, o jego życie. Kochaliśmy oboje góry. Jeździliśmy w sezonie dość często. Nie rozumiałam, dlaczego w te góry musi też jechać z zespołem. Dlaczego wtedy też jestem mniej ważna? Przecież wiedział, że góry kocham bardzo. Nie mógł wybrać innego miejsca? Trzeba przyznać, że jest bardzo dobrym organizatorem. To u niego w domu odbywają się grille, ogniska na 40 osób. Tymczasem bardzo rzadko organizował czas specjalnie dla mnie. To ja proponowałam kino, spacer, kolację i zawsze wszystko było na czas. Szedł ze mną na ten spacer, ale "15 minut wystarczy". Widziałam, że obcowanie ze mną go męczy. Powiedziałam do niego pewnego dnia, że bardzo lubię, gdy on aranżuje nasz wspólny dzień. To on wg zasady "baba mną rządzić nie będzie" jeszcze rzadziej dawał propozycje na wspólne spędzanie czasu. Owszem, organizował nasze wyjazdy, lubił kino takie, jak ja, chodziliśmy razem na zakupy, ale zazwyczaj była to moja inicjatywa. Postanowiłam odejść. Bardzo dużo mnie to kosztowało. Wyprowadziłam się. Miałam nadzieję, że zrozumie, że jestem miłością jego życia (jak zresztą twierdził) i że zacznie mnie w końcu tak traktować. Obecnie czuję się spokojniejsza. Robię rzeczy, na które nie miałam czasu w związku. Wciąż mamy kontakt. Pisze do mnie smsy codziennie, przyjeżdża. Pomaga w sprawach męskich, ale stał się jeszcze większym "macho". Jest oschły, surowy, niby mu zależy na mnie, skoro chce kontaktu, ale wszystko jest na jego życzenie. Muszę być w 100% uległa. Jest zazdrosny o mnie, gdy mówię mu, że umawiam się na wyimaginowane spotkania z moimi kolegami. On twierdzi, że jest renegatem i takie życie chce prowadzić. Nie chce dzieci, bo to problem, ślubów, kredytów. Nie liczy się z moim zdaniem. Bardzo dużo pije, bywa, że zapali trawkę. Wcześniej też tak bywało, ale zawsze starałam się go ujarzmić. Twierdzi, że się stara o mnie, ale że się odzwyczaił od związkowych zachowań. Mówi, że jest złym człowiekiem, a ja jestem dobra. Dużo płaczę, zwłaszcza przy nim - czasem zupełnie bez powodu. On wtedy mówi: "czego buczysz?", a ja "buczę" tym bardziej. Teraz, jak mieszkamy oddzielnie, to bardzo często myślę co robi. Martwię się, gdy długo się nie odzywa. Chyba boję się, że go stracę na zawsze, a jednocześnie, że się nigdy nie zmieni. W jaki sposób się zachowywać? Cały czas myślę sobie, że się jeszcze nie wyszumiał, że może za rok dwa, będzie bardziej dojrzały. Zdaję sobie sprawę, że jest między nami wiele różnic. Nie lubię alkoholu i innych używek. On z kolei twierdzi, że trzeba się bawić i cieszyć życiem, korzystać. Kocham cieszyć się życiem, ale w inny sposób, nie potrzebny mi alkohol. Czy jesteśmy jeszcze w stanie stworzyć coś wartościowego? Jeśli zdecyduję się zostać z nim, to mam obawy, czy będzie lepiej, czy nadal tak koszmarnie egoistycznie? A jeśli odejdę, to czy dam sobie radę? Nie mam tu rodziny, bliskich znajomych, nie zarabiam dużo. Mam już swoje lata, a mieszkam w mieszkaniu studenckim. Boję się, że nikogo nie poznam, bo gdzie, skoro tylko praca-dom?