Chyba mam problem, nie wiem do kogo się zwrócić ani jak sobie pomóc...
Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nie wiem, dlaczego zdobyłem się na napisanie do Państwa z prośbą o pomoc, być może moja desperacja osiąga już swój maksymalny poziom, lecz portal oraz przedstawieni tutaj lekarze budzą zaufanie, mam nadzieję, że się nie zawiodę. Oto moja historia. Mam na imię Kamil, jestem 20-letnim młodym mężczyzną, studentem I roku filologii polskiej. Mój problem w zasadzie dotyczy mojej osoby, wyglądu, inteligencji, chyba tego, kim jestem. Momentami mam wrażenie, jakbym odczuwał nienawiść do samego siebie. Od urodzenia dążyłem do samotności. Nie miałem zbyt wielu kolegów również z tego powodu, że dawniej byłem bardzo chorowity, co uległo zmianie w wieku około 11 lat. Swoje emocje utrzymywałem i utrzymuję na wodzy, byłem poważny, a problemy rozwiązywałem sam, czy to czynem, czy zatrzymując je wewnątrz siebie, aby tam umarły śmiercią naturalną, w końcu "czas leczy rany", a z pewnością je zabliźnia.
Moi rodzice to wspaniali ludzie, ciepli, inteligentni, zaradni. Kiedy brakowało funduszy, zdobywali pieniądze na moje leczenie w dzieciństwie, choć oboje mają ukończone zaledwie zawodówki, obecnie mi i mojemu bratu (8 lat) właściwie niczego nie brakuje, żyjemy na całkiem przyzwoitym poziomie. Zawsze ode mnie dużo wymagano, ale i sam stawiałem sobie wysoko poprzeczkę, przykładałem się do nauki, przez lata podstawówki i gimnazjum byłem regularnie wśród czołówki uczniów, w liceum w zasadzie również nie odstawałem od tych najlepszych, choć ze średniej 5,0 spadłem do 4,5, na studiach zachowuję wyrównany poziom z resztą grupy (można tutaj zauważyć tendencję spadkową). Począwszy od dzieciństwa, a kończąc na chwili obecnej, jednym z niewielu "zgrzytów", jakie występowały między mną a rodzicami było to, że moje sukcesy były jakby dla nich oczywiste i suche stwierdzenie "dobrze" wystarczało jako pochwała. Dotyczy to w szczególności mojego ojca, którego obrałem sobie za wzór, dla którego zrobiłbym wiele, aby ze mnie był dumny, który wyrażał więcej pochwał dla cudzych dzieci niż dla mnie, na co kiedyś mama sama mu zwróciła uwagę. Ale wiem, że ci ludzie mnie kochają i że ma to bardziej podłoże w naszym rodzinnym samokrytycyzmie, a nie złych relacjach.
W tym powiedzmy "niedocenianiu" (choć to stanowczo zbyt mocne słowo, ale nie potrafiłem doszukać się lepszego) oraz w moich naturalnych skłonnościach doszukuję się powodów zaistniałej sytuacji. Mam wielu znajomych, kilkoro przyjaciół, lecz tak jak i rodzicom, tak i im, nie potrafię powiedzieć o swoich problemach, wstydzę się bądź nie chcę ich po prostu obarczać. Mój najlepszy przyjaciel stwierdził jakiś czas temu podczas rozmowy, że kiedyś byłem inny, weselszy, uśmiechnięty, zadowolony z życia, radykalna zmiana nastąpiła według niego około 2 klasy liceum (17 lat). To prawda, wtedy chyba coś "we mnie pękło", stałem się taki, jaki jestem obecnie, przygnębiony, smutny, nieśmiały, mimo moich 20 lat nadal nie mam dziewczyny, przez kilka zostałem odrzucony, zaledwie z jedną wymieniłem kilka pocałunków, raz zrezygnowałem z seksu z dziewczyną, która mi się podobała, ponieważ wiedziałem, że była pod wpływem alkoholu i nie działała racjonalnie, taka samotność najbardziej boli.
Przez te 3 lata dało się u mnie zauważyć huśtawkę nastrojów, przy czym około 75% tego okresu był zdominowany przez tę moją "smutną stronę duszy". Sytuacja zmieniła się 3 miesiące temu, nastąpił kolejny przełom, niestety "na gorsze", jeszcze bardziej zacząłem unikać ludzi, chodzić swoimi własnymi ścieżkami, nawet myśleć o samobójstwie, wchodzić na pasy pod nadjeżdżające samochody... Nie, popełnienie takiego czynu mi nie grozi, to zbyt łatwe i egoistyczne rozwiązanie jak dla mnie, dlatego wiem, że nigdy się na to nie zdobędę, ale te myśli są niezmiernie męczące... Od ludzi wokół słyszę, że jestem całkiem przystojny (mam lekką nadwagę), inteligentny, ponieważ można ze mną porozmawiać na wiele tematów i że można na mnie liczyć. Niestety, ja NIE POTRAFIĘ w takie słowa uwierzyć, może poza tym, że można na mnie polegać, to w zasadzie chyba ma jakieś odzwierciedlenie w rzeczywistości, kiedy to przekładam problemy i sprawy innych nad własne. Wiele z tych osób twierdzi też, że jednak jestem zbyt krytyczny wobec siebie. Patrzę w lustro i nie widzę siebie, widzę obcego człowieka, który ma niewiele do stracenia, który nic nie znaczy dla tego świata.
Od dwóch tygodni jestem wręcz zrozpaczony, nie mam ochoty wstawać z łóżka, wstaję rano i myślę: "kolejny cholerny dzień, po co mam wstawać, skoro nic dobrego mnie nie czeka?", przygnębienie i smutek towarzyszą mi stale, chce mi się nawet płakać, ale na to nie pozwala mi moja natura, próbowałem uciec w alkohol. Czuję chyba coś w rodzaju zauroczenia wobec dziewczyny, z którą mieszkam na stancji, ale wiem, że nie mam absolutnie żadnych szans u niej. Kompletnie nie widzę dla siebie drogi i nie potrafię poprosić nikogo o pomoc, a próby rozmów, jakie podejmują rodzice, zbywam słowami: "dam sobie radę, wszystko w porządku". Swoje smutki i żale przelewam na papier w postaci dekadenckich wierszy, modlę się do Boga o ukrócenie tego bezsensownego życia. Myślałem o pomocy psychologa, ale sam nie mam na to funduszy, a wstydzę się zwrócić do rodziców, jestem pewien, że zrozumieliby moją sytuację, lecz mimo to odczuwam wstyd, że mając łatwy start w życiu w postaci takich wspaniałych rodziców, nie potrafię sobie poradzić, podczas gdy ludzie tacy jak mój najlepszy przyjaciel potrafili, mając duże trudności. Rozwiązałem kilka testów na depresję, wszystkie wskazują na zaistnienie takiego stanu. Przepraszam za przydługą notę, najwidoczniej staram się wylać swoje żale, może to przyniesie częściowe ukojenie. Nie wiem, czy otrzymam tutaj jakąś pomoc z Państwa strony, pozostaje mi jedynie nadzieja, że tak się stanie. Pozdrawiam, Kamil