Współżyję z moim chłopakiem od roku. Mam ogromne szczęście, bo trafiłam na czułego i mądrego człowieka. Mam już prawie 25 lat, a on jest pierwszą osobą, z którą się spotykam. W związku dobrze nam się układa, bardzo się kochamy, a nie widzę też innych zewnętrznych problemów, które mogłyby wpływać na moja oziębłość, ale tak właśnie jest. Z wyjątkiem przyjmowanych na nadciśnienie leków.
Na początku naszego związku przeżyłam szok, że tak oczekiwany przeze mnie pocałunek wcale na mnie nie działa. Potrzebowałam kilku miesięcy, żeby zacząć z niego czerpać lekkie podniecenie, bo dotąd była tylko przyjemność wynikająca z bliskości. Wszystko poprawiło się kiedy odstawiłam jedne z leków. Jestem w stanie osiągnąć "oba" orgazmy, z tym, że pochwowy znacznie rzadziej. Ale przeżywany przeze mnie orgazm jest bez względu na okoliczności krótki (tak maksymalnie 15-20 sekund) i słaby - przelatująca fala przyjemności, nawet w najlepszym wykonaniu nic wybitnego, do tego stopnia, że chłopakowi muszę w 80% przypadków mówić, że już był, bo nie wyobrażam sobie wić się i jęczeć w udawanej przyjemności. Szczytem moich możliwości jest głośny oddech i lekkie wygięcie pleców. Nie rozumiem więc o co tyle hałasu z tym orgazmem - no przyjemny - ale więcej z nim problemów niż zysków.
Po orgazmie robię się absolutnie nieczuła na żadne bodźce, momentalnie "stygnę" i wysycham - nie ma mowy o dalszej przyjemności. Mogę też zapomnieć o seksie przez najbliższe kilka godzin, bo zwyczajnie nie potrafię wtedy czuć żadnej przyjemności ze stosunku. Wyjątkiem jest seks oralny - w tym jednym przypadku mogę w ciągu kolejnych kilkunastu minut osiągnąć kolejny orgazm, ale z wielkim trudem i nieco na siłę, bo jestem wtedy kompletnie znieczulona na wszystkie bodźce. Totalną abstrakcją jest dla mnie kilka orgazmów jednej nocy, bo owszem, mogę się kochać kilkakrotnie jednej nocy, ale aż do orgazmu, a potem koniec, ja już nie mogę.
Mam też ogromny problem z osiągnięciem podniecenia, widzę jak on się stara i produkuję, robi wszystko co ja lubię, a ja nic, jakbym była aseksualna - góra lekkie podniecenie, dla świętego spokoju pozwalam na stosunek, bo wiem, że nie ma cudu, żebym bardziej się nakręciła, a przecież chcę, jest tak miło, lubię to, ale... Zaledwie kilka razy byłam naprawdę mocno podniecona. Czasem sytuacja poprawia się w trakcie stosunku, ale czasem nie.
Często wcale nie mam potrzeb seksualnych, nigdy nie inicjuję stosunków, nie jestem przez kilka dni w stanie osiągnąć nawet tego minimum, które pozwala na seks, a im częściej się kochamy tym jest gorzej. Mogę zapomnieć o eksperymentowaniu w sypialni, bo zwyczajnie podczas zmiany pozycji błyskawicznie stygnę.
Naprawdę wiele problemów już razem rozwiązaliśmy, ale czuję, że ten nas przerasta. Chłopak przekonuje mnie, że to kwestia treningu, dalszego wyluzowania się i nauczenia siebie, ale ja czuję, że to coś więcej. Coś mnie blokuje, czuję się jak osoba aseksualna, pozbawiona potrzeb, oziębła, odporna na wszelkie zabiegi, mogąca osiągnąć zaledwie słabe minimum. Żebym jeszcze mogła powiedzieć, że mam jakieś niezrealizowane potrzeby, ale gdzie tam. Nie mogę nawet powiedzieć, że kiedyś było inaczej. Leków nie mogę odstawić, bo cierpię wtedy na potworne bóle głowy, próbowałam też je zmieniać, ale kolejny raz biorę te same, bo inne na mnie nie działają dobrze (a i tak w kwestii seksu nic się nie zmieniało), a biorę je większość mojego dorosłego życia.
Już nie wiem co mam robić - mam wspaniałego chłopaka, który chciałby zaspakajać moje potrzeby, ale one nie istnieją. Ja chciałabym być młodą, szaloną, cieszącą się życiem i seksem osobą, ale musi być spełnione tak wiele różnych warunków żebym zdołała się lekko nakręcić, że o spontaniczności czy dalszym eksperymentowaniu mowy być zazwyczaj nie może. Szalenie to frustrujące, a ja czuje się gorsza od innych kobiet i winna. Winna temu, że nie dorównuje temperamentem większości moich znajomych. Lubię seks, ale tak szalenie trudno jest mi osiągnąć zdolność do niego, że czuję się jak impotentka. Trafił mi się tak otwarty, czuły i cierpliwy facet, jakiego ze świecą szukać, a ja nie potrafię być dla niego partnerką na jaką zasługuje. Nie mam pewności czy to wina leków, czy jakiejś wrodzonej ułomności. Żaden z lekarzy nie wspomniał słowem o takich efektach ubocznych, a ulotki też o tym nie informują, dopiero na necie natrafiłam na wzmiankę o takim działaniu leków na nadciśnienie. I już mają wielki wpływ na moje życie, nie mogę stosować tabletek antykoncepcyjnych, mogę zapomnieć o antykoncepcji "po", a ewentualne zajście w ciążę podczas brania leków to groźba poważnego uszkodzenia płodu. Lękam się tylko, że gdybym nawet jakimś cudem mogła z nich zrezygnować, to nic by się nie zmieniło. Na prywatne wizyty u specjalisty nie mogę sobie pozwolić, no i nie wiem czy jest dla mnie ratunek i gdzie go szukać.
KOBIETA
ponad rok temu