Gdzie powinnam szukać jakiejkolwiek pomocy?
Witam, należy zacząć od przedstawienia swojej osoby, a więc nazywam się K. , mam lat 17 i chciałabym metodą eliminacji poznać przyczynę moich problemów. Piszę anonimowo, gdyż nie jestem pewna czy kwalifikuję się do rozparzania pod względem nerwic lub depresji. Na przełomie 6 klasy zaczęła mnie pobolewać głowa, bóle były średniego nasilenia i choć utrudniały mi czynności codzienne nie narzekałam zbytnio ze względu na to, że potrafiłam to pogodzić. Jednak martwiło mnie to i wykonywałam serie badań i testów. Kilkakrotnie miałam robione badanie EEG, badania krwi itp. Jednak wszystkie wyniki mieściły się w normie - nic złego w moim organizmie się nie działo. Mogę wspomnieć o tym, że zawsze podejrzewałam przyczyny emocjonalne. Z racji mojego wieku nikt nie brał tego pod uwagę, a ja sama także boję się poruszać ten temat - obawiam się "wyśmiania", tego, że popełniam błąd. Jestem osobą aktywną, nie mam problemów z nawiązywaniem kontaktów z otoczeniem, mam sporo kolegów a także "chłopaka " - nie powinnam się więc czuć osamotniona, jednak to uczucie towarzyszyło mi od najmłodszych lat. Przyjaźnie się z osobami, którym udzielam informacji o swoim stanie psychicznym, lecz nie lubię wspominać o moich domysłach względem pochodzenia bólów głowy. Szukałam pomocy u lekarzy. W gimnazjum zaniechałam "szukania przyczyny" intensywnie, raczej starałam się zdrowo odżywiać, prowadzić odpowiedni dla mojej dolegliwości typ życia (regularne odżywianie się, dbanie o potrzebne minerały itd. ). Rodzice, w szczególności ojciec, podsuwali mi różne artykuły o migrenach (gdyż lekarze których odwiedzałam, również prywatnie, stwierdzali, że ból jest możliwy w okresie dojrzewania dając mi nadzieję, że minie ) - stosowałam się do nich m. in. poprzez unikanie jedzenia, które mogłoby powodować objawy bólowe. Ostatnio również odwiedzam lekarza -neurologa począwszy od lipca, gdyż okres liceum jest jest dla mnie stresorem, poza tym nie potrafię uczyć się kiedy boli mnie głowa, co ostatnio zdarzało się częściej ze względu na szkodliwość leków starałam się ich unikać. Przepisał mi tabletki - regularnie stosowane miały zmniejszać częstotliwość "napadów" - problem w tym, że nie mam owych napadów, ból głowy jaki mnie dotyczy mogę określić jako stały, średniego natężenia, czasem pulsujący o zwiększonym natężeniu w przedniej i skroniowej części głowy. Lek nie działał na mnie dlatego lekarz zlecił mi wykonanie tomografii komputerowej głowy (CT), badanie nie wykazało żadnych szkodliwych i nieszkodliwych zmian w strukturze mózgu toteż doktor przypisał mi inny lek, gdyż skarżyłam się na problemy z nauką (głównie chodzi o koncentrację, ponieważ nawet mimo bólu uczę się bardzo dobrze ) oraz jeszcze jeden - w razie ostrzejszych bólów. Ciekawostką jest, że gdy uświadamiam sobie, że w danej chwili nie odczuwam bólu - on natychmiast się pojawia - lecz nie potrafię "odwrócić" tej reakcji skutkiem jest wobec tego ból. Ale to nie jest główny problem przejawiam też objawy psychicznej dysfunkcji - odczuwam lęk - nie potrafię jednak określić, czego się boję, frustracja, wiecznie mam zimne dłonie i stopy, uczucie kłucia w klatce piersiowej, czasem bóle brzucha, zaburzenia wzroku - często przy jednoczesnym silnym bólu głowy, problemy z zasypianiem (w ostatnim miesiącu również przewlekłe przeziębienie, apatia, problemy z zasypianiem) nudności, zawroty głowy. Jednak często bagatelizuje te objawy lub po prostu wstydzę się do nich przyznać. Wiem, że czynnikiem je wywołującym jest stres. Mimo mojego młodego wieku psychicznie nie czuję się nastolatką. Może być to spowodowane moim dzieciństwem. Przejdźmy więc do tego. Od maleńkości byłam wrażliwa i uczulona na ludzką krzywdę, naprawdę potrafiłam szukać winy u siebie i zadręczać się z powodu czyjegoś nieszczęścia - w gruncie rzeczy uważam jednak to za słabość, dlatego nie przyznaję się do uczuć przed innymi - panicznie boję się odrzucenia. Kiedy miałam lat 8 - 9 w moim, dotychczas spokojnym choć wiecznie "głośnym " domostwie zaczęło się psuć. Rodzice się kłócili i podjęli decyzje o rozwodzie. Na początku codziennie płakałam, gdy krzyczeli, awanturowali lub nawet bili się, Oni jednak nie reagowali na mnie - rozumiałam, że są zbyt zaabsorbowani sobą - więc z czasem stałam się bierna - płakałam w zaciszu pokoju. To wszystko trwało jakieś 2 lata. Był moment, kiedy się pogodzili i narodził się mój brat. Sprawa rozwodowa została więc wycofana. Jednak pamiętam, że nawet, gdy matka była w ciąży rodzice potrafili bić się do krwi, nie bacząc na "błogosławieństwo losu "'. Potem wszystko przycichło i było dobrze. Kiedy brat miał około 2 lat awantury powróciły. Ja - jako starsza siostra - patrzyłam jak mój brat z czasem popełnia te same błędy co ja. Starał się przerywać kłótnie, płakał. Oczywiście ja nie byłam obojętna, wtórowałam mu. Jednak oboje zauważyliśmy, że to nie działa. Pamiętam nawet chwile kiedy rodzice "kłócili się" a my - jak gdyby nigdy nic - bawiliśmy się w swoim pokoju. Wtedy, mając te max. 11-12 lat nie do końca jeszcze rozumiałam i nie przejmowałam się aż tak tą sprawą. Jednak, gdy zaczęłam dojrzewać to powróciło (podejrzewam, że to był okres pierwszego stresu mogącego powodować migreny). Pamiętam, że nie "lubiłam" zbytnio swoich rodziców kiedy zaczęłam organizować sobie swoje, i ich życie, w głowie. Ratunkiem wtedy była moja ukochana babcia. ZAWSZE potrafiła pomóc i mimo że jej nie mówiłam, miałam uczucie, że rozumie to pomagało. Pogodziłam się więc i sobie egzystowałam. Tłumaczyłam sobie, że przecież każdy ma problemy, każda rodzina, że taka jest ogólna sytuacja człowieka. Rozmawiałam na "poważniejsze tematy " z tatą, mama moim zdaniem po prostu się do tego nie nadawała. Nie narzekałam. Za przykład miałam babcię - małżeństwo z drugim mężczyzną, a moim bezpośrednim dziadkiem nie było także udane, zatem wierzyłam, że tak pewnie jest i da się z tym żyć. Dziadek miał kochanki (rozwód moich rodziców też był skutkiem takiej sytuacji ), pił i bił babcię, a także swoje własne dzieci. Nienawidziłam go. Mieszkali razem jednak, ja w gimnazjum będąc co dzień przychodziłam do babci po lekcjach (wszystkie wnuki siedziały tam po szkole - dodam, że jestem najstarsza) - jej mieszkanie było swoistą oazą. Dwa lata temu babcia zaczęła chorować i w niespełna rok później zmarła na raka. To był 31 sierpnia, następnego dnia miałam iść do klasy trzeciej gimnazjum. To był szok. To było straszne i do teraz nie mogę powstrzymać łez na choćby wspomnienie o tej sytuacji 3-miesięczną żałobę przechodziłam od stóp do głów na czarno, nie miałam najmniejszej chęci do życia - ona była wtedy tak ważna. Ogólna sytuacja rodzinna poleciała na łeb na szyję. Rok apatii ogólnej. Lecz nikt o tym nie wiedział, ja zawsze jestem uśmiechnięta, wesoła i przoduje na tle klasy, mimo smutku - nie potrafię go okazywać przy innych. Nie mogę więc dociec przyczyny i pomocy. Smutek musiałam czymś, i kimś wypełnić. Zajęłam się nauką, "dla babci" zdobyłam średnią jaką jej zawsze obiecywałam 5,5 (niewielka różnica do poprzednich, ale taka miała być w klasie 3 i taka była). Znalazłam chłopaka, drugiego, gdyż pierwszy okazał się niedojrzały. Po rocznym związku z X. i dostaniu się na biochemiczny profil zaczęły się komplikacje. X. nie miał ojca (popełnił samobójstwo za młodu syna), chciałam mu pomóc, gdyż naprawdę przejęłam się jego sytuacją, ale nie potrafiłam. Jako, że traktowałam związek poważnie powstawały kłótnie i "zerwania" - bardzo wpływało to na moje samopoczucie. Od czasu śmierci babci odsunęłam się także od rodziny, rzadko rozmawialiśmy, a powtarzanie mojego ojca "jakie ty możesz mieć problemy, masz dopiero 17 lat " powodowało strach i płacz. Zdarzało się, że potrafiłam rozpłakać się na sam widok taty, co mnie samą dziwiło. Byłam wiec praktycznie sama, bo z X. raczej nie rozmawiałam o swoim stanie emocjonalnym, ale kochałam go, dlatego mój nastrój często był uzależniony od naszej relacji. Na początku 1 klasy w liceum, w ubiegłym roku Ojciec mojego kolegi z klasy popełnił, jak się później dowiedziałam, samobójstwo. Starałam się pomagać Y., rozmawiałam z nim kiedy wrócił do szkoły (wtedy jednak myślałam, że ojca stracił w wypadku). Po takich szczerych rozmowach ulżyło mi na duchu, pomogło mi to psychicznie, koledze Y. także, skutkiem takich rozmów stało się uczucie, którym mnie żywił Y, a do którego ja nie chciałam i nie mogłam (związek z X. - szczęśliwy) się przyznać. Gdy od Y. dowiedziałam się, że jego ojciec także popełnił samobójstwo nie wiedziałam przez dłuższy okres czasu jak reagować. Wmawiałam sobie, że to moja wina! Że to nie przypadek, że przyciągam takich chłopców, że nie powinnam istnieć, bo wszystko z czym mam styczność w pewnym sensie umiera. Zdarzyło się także, że Matka X. znalazła mnie i jego w dwuznacznej sytuacji, dowiedzieli się o tym moi rodzice - chyba oboje chcieliśmy wtedy to wszystko skończyć, tyle, że ja zaczęłam miewać myśli samobójcze. Poczucie winy, moja głupota. Nie chciałam żyć. Pod koniec klasy mój związek z X. stal się b. burzliwy, X. nie widział ze mną przyszłości, ja dosłownie błagałam go wtedy, ażeby został, ale to było kwestią czasu. Ogólnie rzecz biorąc byłabym dziś z X. , gdyby nie fakt, że w wakacje sytuacja w domu zaczęła nabierać tempa. Kłótnie, coraz częstsze czepianie się o nic, mój płacz, o którym nikt nie wiedział - to wszystko się nasiliło. Pod koniec sierpnia przeziębiłam się i byłam osłabiona, poczucie osłabienia było silne, choć to zwykle przeziębienie, do tego rocznica (2lata) śmierci babci, początek szkoły, a także kłótnie w domu spowodowały potrzebę uzyskania pomocy. Oczywiście zaczęłam od X. jeszcze w wakacje mu "narzekałam" i w sumie nie otrzymałam pomocy. Zaważyła wyprowadzka ojca (miała trwać 2tygodnie), ale i tak nie wiedziałam co robić. X. mi nie pomógł - to oznaczało koniec, nie chciałam zostać sama ze swoimi problemami, w obawie nawet o własne życie zwróciłam się do Y. On okazał dorosłość, na której mi zależało, pomógł mi. Jego też kochałam, ale wtedy poczułam się dodatkowo źle, gdyż Y. wiele razy chciał się spotkać, mówił mi, że mnie kocha, był tak zdesperowany po śmierci ojca i po odrzuceniu z mojej strony, że wspominał o skończeniu z tym - doskonale go rozumiałam. Poczułam się znowu obarczona winą, za to jaka byłam dla niego przez ten okres, kiedy mu było źle, choć przyjaźń zawsze była b. bliska, jednak on potrzebował więcej, a ja nie słuchałam go wtedy. W połowie września rodzice podjęli decyzję o rozwodzie, co nie było "proste" gdyż nie rozmawiali ze sobą od początku września i to ja lawirowałam miedzy nimi próbując się w tym odnaleźć i "naprawić", choć nie było czego. Nie potrafię tego zrozumieć, w tej chwili mam do nich ogromny uraz za te kłótnie ostatnie, za to, że nie mogli się przemóc i sami załatwić sprawy, zamiast mnie w to mieszać. Gdyby mnie chociaż szanowali to załatwiliby to miedzy sobą - a nie przez dzieci. Żal mi brata, który obecnie, w wieku 9 lat przeżywa to samo co przezywałam ja, ale ja miałam babcię, ona wtedy wiele wniosła do sytuacji. Teraz jest już beznadziejnie. Mieszkam teraz z mamą w domu i bratem, a ojciec wynajmuje lokum. Mimo że odczuwam ulgę psychiczna to nie wiem dlaczego jest ze mną tak źle. Rodzice maja do mnie codziennie pretensje, że nie rozumiem ich "cierpienia", że jestem jeszcze za młoda, ojciec wyrzuca mi, że powinnam zająć się w domu tym, co robił on, a co matka próbuje, lecz jego zdaniem nieudolnie; matka płacze wieczorami i zarzuca mi, że jestem nieczuła. Ja nie będę przy nich płakać. Kłamstwo - płaczę przy ojcu, on nie mówi, on do mnie krzyczy. Dziwię mu się, że nie dostrzega swojej winy w tym, że dziecko płacze na jego oczach, przez jego osobę. Nie zrozumiem ich sytuacji, choć będę zmuszona, gdyż prawdopodobnie będę zeznawać na sprawie rozwodowej. Jestem między młotem a kowadłem, przede mną sprawa alimentacyjna. W szkole nic po mnie nie widać. Śmieję się i pokazuję jak zawsze, sama nie do końca rozumiem mojego zachowania, ale młoda jestem - dojdę przyczyny. Przeziębienie trzyma mnie już ponad miesiąc, ostatni tydzień nie jadłam nic, piłam herbatę gdy odczuwałam głód, nieznacznie schudłam. Powróciły silniejsze bóle głowy, problemy z zasypianiem to teraz norma. Wczoraj, po 4 tabletkach nasennych od 22-02 nie mogąc zasnąć byłam na skraju płaczu, bo przecież muszę być wyspana do szkoły! Śpię po 4 godziny na dobę, stres odczuwam częściej niż pragnienie, plączę ukradkiem. To nie pierwszyzna, znam te odczucia aż nader dobrze. Trwam w tym stanie od 2 lat, od babci, lecz nigdy z takim nasileniem. Biorę leki, na szczęście nie posuwam się jeszcze do mocnych środków, ale na leki przeciwbólowe jestem już praktycznie nieczuła. Sama się sobie dziwię, bo teraz rozpoczynam związek z Y., wiem, że to zapewni, mi szczęście. On mi pomaga i chcę tego jak żyję, ale nie odczuwam potrzeby budzenia się rano. Przeraża mnie to. Dawno podejrzewałam, że przez moje podejście do świata będę miała same problemy, ale nie na niespełna rok przed 18 urodzinami. Nie wiem, czy przesadzam, jak bardzo oddałam realia mojej sytuacji i stanu. Szukam pomocy chyba po raz pierwszy aż tak się zwierzając z przeżyć, ale myślę, że nie mam już nic do stracenia, a nie chcę stanąć przed dokonanym wyborem straty. Nie wiem co robić. Nie wiem nawet czy oczekuje pomocy, ostatnie 1,5 godziny jednak pomogło. Upust uczuć daje pewną satysfakcję. Mam tylko nadzieję, że zasnę i pytanie: czy prawidłowo obrałam kierunek pomocy? Czy powinnam szukać specjalisty -neurologa czy raczej psychologa? Sama nie wiem, na ile to duch a na ile ciało doprowadziło do tego stanu. Proszę o zachowanie prywatności. K.