Jak przestać cierpieć?
Mam 15 lat. Przez całe życie byłam nieśmiała. Zawsze bałam się otoczenia. Nigdy nie miała wielu przyjaciół. W podstawówce przechodziłam coś podobnego do nerwicy natręctw - myłam ręce kilkadziesiąt razy dziennie, układałam wszystko kolorami, wielkością, sprzątałam kurz. Ciągle wydaje mi się, że wszędzie jest kurz. Nie zdarza mi się to cały czas, tylko sporadycznie, ale te napady paniki są straszne.
Nie śpię. Zawsze spałam powiedzmy 10, 9 godzin dziennie. Cholernie długo. W tej chwili jeśli uda mi się zasnąć to dzieje się to albo na godzinę w środku dnia, albo na godzinę koło 2 - 3 w nocy. Kładę się do łóżka kiedy muszę, czyli koło 23, ale to i tak nie zmienia faktu, że sypiam kilka godzin. Zanim zasnę dręczą mnie koszmary, kiedy śpię dręczą mnie koszmary, kiedy się obudzę dalej dręczą mnie koszmary. Ciągle cała się trzęsę i to nie bez powodu. Zęby mi czasem zgrzytają, kiedy nie mam siły płakać, a dalej się boję bliżej nie określonego obiektu - ludzi, społeczeństwa, wyjścia, śmierci, drzwi, tego, że ktoś stoi za moim oknem. Boję się spać.
Nie umiem wyrzucić śmieci, ani wybrać się do schowka po mleko. Czasem siedzę kilka godzin, bo boję się ruszyć. Chodzę podenerwowana. Całe ciało mnie boli z tego strachu. Ciągle boli mnie głowa. Jest mi niedobrze cały czas. Na nic nie mam siły. Nie chce mi się jeść, pomijając fakt, że jeść też się boję. Wydaje mi się to obrzydliwe. Nic mi nie smakuje. Nic mi się nie podoba. Jeszcze jakieś dwa miesiące temu wydawało mi się, że jestem całkiem ładna - w tej chwili zdecydowanie jest na odwrót. Wszystko mnie boli - dusza, ciało, więc próbuję odwrócić od tego uwagę, próbuję zrobić cokolwiek przyjemnego. Jednak nic nie jest dla mnie przyjemne.
Mam 15 lat, tak? Nawet na myślenie o seksie nie mam siły, pomijając fakt, że nic mnie już nie nęci. Pytam się siebie sto razy dziennie co zrobić, na co mam ochotę. Przymuszam się więc do wszystkiego po kolei w nadziei, że to coś zmieni. Nie jestem w stanie nic robić. Nie mam siły, nie mogę się skupić. Nie chodzę do szkoły, bo boję się tam iść. Z resztą po co? Po to, żeby poryczeć się i musieć wyjść w połowie lekcji lub wylądować u pedagoga za ogólne ignorowanie zasad moralnych czy też społecznych? Nie chodzę do szkoły także dlatego, że nie mam siły rano wstać po całonocnej modlitwie o jakikolwiek koszmar, w czasie którego będę mogła odpocząć.
Nie mogę pisać. Nie umiem zagrać nic, co mi się spodoba. Moja przyszłość - jeśli w moim mózgu istnieje w ogóle takie pojęcie - jest nieokreślona i już dawno nie widzę w niej niczego ciekawego. Tak, nie chce mi się żyć. Chcę tylko zasnąć, naprawdę, nic więcej. Nie widzę sensu życia, nie wiem dlaczego muszę żyć - chyba tylko dlatego, żeby miłością podnosić sobie poziom dopaminy w mózgu. Ale na miłość nie mam już szans, więc wracając do życia bez naćpanego szczęściem mózgu muszę znaleźć jakiś substytut.
Zabiłabym się, ale w sumie po co, skoro i tak nie wierzę w piekło ani niebo. Poza tym niedoszły samobójca od samobójcy różni się wiele - wolę nie być tak cholernie słaba i żyć ze swojego wyboru, skoro na to, że się urodziłam nie miałam wpływu. Skoro nie umiem się zabić, to będę żyć.Ale jeśli już mam żyć, to chcę mieć ku temu powód. A powody dawno mi się skończyły. Nawet nie mam siły nienawidzić. To był mój ostatni powód. Chcę przestać cierpieć.
Piętnaście lat, tak. W tym wieku powinnam być pyskatym gówniarzem, który krzyczy głupoty o nauczycielach i bawi się na koncertach. Ja siedzę w domu, siedzę i płaczę. Potem nie mogę płakać, więc tylko się trzęsę i wyrzucam sobie, że nie umiem przestać. I kółko się zamyka. Nie wiem co mam robić. Moja psycholog to ignoruje, a ja już naprawdę mam tego dość.