Jak się uchronić przed samozniszczeniem?

Witam serdeczni, Mam 20 lat, jestem studentem drugiego roku na uczelni technicznej. Od mniej więcej dwóch i pół roku staczam się na dno - to może nie najlepszy wstęp, ale tak w skrócie wygląda moja sytuacja. Wszystko zaczęło się pod koniec liceum, było to liceum renomowane o bardzo dużym poziomie nauczania, co łączyło się z bardzo dużym stresem. Do głowy wbijano mi twardą, niepodważalną prawdę, że należy od siebie wymagać i dążyć jak najwyżej, równać do najlepszych i nie zadowalać się byle czym. I tak też starałem się czynić. Jednakże, jak mi niektórzy wypominają, chyba źle to zinterpretowałem. Tak sobie wyhodowałem perfekcjonizm, wiecznie niezadowolenie, ogromny samokrytycyzm, który koniec końców zaowocował tym, że nie potrafię żyć w zgodzie ze sobą. I siebie zaakceptować. To oczywiście jest tylko jeden z czynników, które przyczyniły się do mojego aktualnego stanu, i pewnie jeden z mniej poważnych. Można by go porównać do jednego ze "spulchniaczy gleby", na którym wyrosła moja depresja nie, nie jest to autodiagnoza, choć podejrzewałem ją u siebie już od sporego czasu. Byłem już u lekarza. Stwierdził zaburzenia lękowe i depresję. Swój perfekcjonizm wyróżniłem jako pierwszy, ponieważ moim głównym objawem, i zapewne też przyczyną (chyba może tak być) jest samoodtrącenie. Krótko mówiąc, nienawidzę samego siebie. Nie jest to jednakże tylko kwestia "zbyt dużych" ambicji i celów nie na moje siły. Jestem człowiekiem bardzo cichym. Introwertykiem. Wrażliwym. I zupełnie nie znającym się na życiu wśród ludzi. W gimnazjum byłem uważany za frajera i brzydala. W liceum było trochę lepiej, ale nie umiałem nawiązać głębszych więzi z kimkolwiek, choć myślę że była ku temu sposobność dlaczego tak było? Czy po prostu zraziłem się do ludzi, a może zbyt dużo od nich wymagałem? W głębi duszy jestem idealistą. Wierzyłem w "beletrystyczną" miłość, przyjaźń, której nie może nic zawieść. Na dobre i na złe. Ale tak nie mogło się stać. Dlaczego? Że takich więzi jak w książkach na świecie nie ma, to jedna rzecz. Druga to mianowicie to, że w gruncie rzeczy cały czas żyłem jak gdyby "obok" ludzi. Próbowałem nawiązać z nimi kontakt, ale robiłem to w sposób nieuczciwy. Nie byłem sobą. Grałem, udawałem kogoś innego. Czułem, że choć każdy z nas jest inny, unikalny, to żeby nawiązać więź trzeba być choć odrobinę podobny do innych ludzi. Wziąłem sobie tą prawdę do serca zbyt poważnie i popadłem w skrajność. A może po prostu próbowałem w ten sposób, skrywając się za maską, chronić swoje "ja" przed odrzuceniem? To przykre, ale jak na ironię skończyło się to tak, że sam odrzuciłem samego siebie. Była też w moim życiu miłość, miałem wokół niej sporo planów, chciałem zbudować na niej piękny świat, którego nic nie mogłoby zniszczyć, pełen barw, zaufania, wzajemnego zrozumienia. Lecz potem przyszło życie, rozczarowanie, nieszczerość z jej (kobiety) strony, i nic nie zostało z pięknych marzeń, z tej miłości. Przez to ponoć każdy przechodzi, ale ja nie potrafiłem się zdystansować od tych przykrych uczuć. O niej samej (kobiecie) już prawie zapomniałem, lecz wciąż zdarza mi się wracać do refleksji nad miłością, myśleć o tym, czym ona właściwie jest, i czy tak naprawdę łudziłem się w swoim naiwnym idealistycznym nastawieniu. Ktoś oczywiście powie, że przecież nie wszyscy są sobie pisani, że mnóstwo jest rybek w stawie, albo że "nie była ciebie warta" (tekst roku). Podzielałbym to zdanie gdyby nie to, że czułem, jakby ona chciała dać mi szansę. I tak się też zachowywała. No ale wszystko spieprzyłem. Ogrom emocji jaki mnie trafił całkowicie przejął nade mną kontrolę, przez co zachowywałem się jak debil. W ten sposób wyhodowałem sobie wstręt do jakichkolwiek uczuć. Zamknąłem się w sobie już zupełnie i dusiłem wszelkie emocje w zarodku, chcąc zachować kamienną twarz. Po liceum, maturze którą przez moje perypetie uczuciowe napisałem sporo poniżej oczekiwań, przyszedł czas refleksji. W końcu byłem już dorosły. Pewien okres w życiu miałem już za sobą. Bilans wypadł fatalnie. Nie miałem przyjaciół, czułem się strasznie samotny, wszystko mnie przytłaczało, świat wydał mi się strasznie obcy, przerażający wręcz postanowiłem jeszcze dać sobie szansę na studiach, uwierzyć że będzie lepiej. Choć wtedy już dopadały mnie pierwsze lęki. Pierwszy rok studiów w moim wykonaniu - ktoś powie, że jak marzenie. Wszystko zaliczone w pierwszych terminach, poza jedną poprawką we wrześniu, ale to tam pikuś. Czułem, że jestem z tego wszystkiego dobry. A może nawet i najlepszy w grupie. Nawiązałem kontakt z ludźmi. Ale powierzchowny, niestety spróbowałem też jeszcze raz szczęścia w miłości, ale nie trafiłem. Znów było mi przykro. Ona jednak potraktowała mnie lepiej niż tamta. Dziś stara się mnie wspierać i być przyjaciółką. Jestem jej za to wdzięczny. Drugi rok to już niestety żałosny pokaz staczania się na dno. Dopadły mnie już, nazwijmy to, kliniczne objawy. Codziennie boli mnie głowa, nie wysypiam się. I to wszechogarniające poczucie bezsensu wszystkiego. Sam nie wiem do końca, skąd to się wzięło być może nawarstwiały się u mnie te wszystkie duszone emocje i teraz mam taki efekt zaczęły dopadać mnie lęki, przed światem, ludźmi. Czułem jak mnie osądzają, jak jestem daleko od spełnienia ich wymagań. Zacząłem nienawidzić się jeszcze bardziej. Nie mogę skupić się na nauce, jestem najgorszy w grupie, ludzie zaczynają uważać mnie za idiotę, są nieliczni, przed którymi się otworzyłem i czuję, że zrobiłem to niepotrzebnie, że obarczam ich durnymi problemami. Bo w końcu wystarczy "wziąć się w garść". A ja nie potrafię dziś patrzę jak inni sobie świetnie radzą, zaliczają na piątki, a ja męczę się, uwalam najłatwiejsze rzeczy, na część w ogóle nie przychodzę. Doszło do tego, że zacząłem chorobliwie zazdrościć. Zaczęła wyłazić ze mnie zawiść. Każda dobra ocena, którą dostają inni, jest dla mnie jak cios w serce - kiedyś moja samoocena opierała się na tym, że byłem najlepszy. Była to zwykła arogancja. Dziś jestem najgorszy i pełen złych uczuć. Poza nienawiścią do siebie zaczynam też nienawidzić innych, odwracam się od tych, na których przecież tak bardzo mi zależało, codziennie dopadają mnie myśli samobójcze, a także natrętne myśli o zrobieniu komuś krzywdy, przez które czuję się naprawdę bardzo źle. Zaczynam myśleć, że po prostu nie powinienem żyć, że moje życie to jakaś kpina, moje studiowanie zaś ubliża innym studentom. Jedna moja przyjaciółka pyta mnie, jak mogłaby mi pomóc. Mnie się niestety nie da pomóc, wszystko zawaliłem, stoczyłem się na samo dno, nie zaliczam studiów, czuję totalny bezsens wszystkiego. Jedyne co mi w głowie siedzi to jakiś most albo wysoki budynek. Bo tak już dłużej po prostu nie można. U lekarza byłem, przepisał mi w pierwszym rzucie combo 3 psychotropów - przeciwpadaczkowy, neuroleptyk i antydepresant z grupy TLPD. Mówił, że mnie to szybko postawi na nogi i że zaliczę sesję. Po lekach nie czułem się dobrze, choć nie było tak tragicznie jak jest teraz, bez nich. Jak się skończyły, odstawiłem je, do czego nakłoniła mnie moja matka mówiąc "nie szprycuj się tym". Patrzy na mnie jak na wariata. Kto wie, może ma rację. Ogólnie rodzice nie akceptują mojego stanu. Mówią że to spowodowane uczelnianym stresem. Ze potem będzie dobrze. I że powinienem chodzić do kościoła, a nie brać prochy. Czuję się zupełnie odrealniony, poczucie absurdu mnie tak przenika, że nie widzę żadnego wyjścia. Nie chcę już żyć. Nic nie sprawia mi radości. Dzień w dzień cierpię, i to jest cierpienie pozbawione sensu. Zawalam uczelnię, ale przestaje mi już na niej zależeć. Dostaję ataków niekontrolowanego płaczu, najchętniej zwinąłbym się w kłębek i płakał, leżąc na podłodze. A przyjaciele - żałuję, że ich w to wplątałem. Mają przecież swoje problemy. Ja jestem człowiekiem z cienia, wiecznie żyłem obok ludzi, nie zasługuję na przyjaciół. Jestem złym człowiekiem, który zasługuje na karę, niebezpiecznym dla otoczenia karykaturą mężczyzny, słabym, żałosnym ludzikiem, z wiecznymi pretensjami do siebie i do świata. Tacy jak ja po prostu nie powinni żyć. Po prostu nie powinni… Pozdrawiam

MĘŻCZYZNA, 20 LAT ponad rok temu

Witam!
Proszę pamiętać, ze tylko w kontakcie bezpośrednim ze specjalistą uzyska Pan pomoc. Dlatego zachęcam do rozpoczęcia psychoterapii, która pozwoli przepracować sytuacje stresujące z Pana życia.
Zrobił Pan już pierwszy krok pisząc tutaj, zachęcam teraz do bezpośredniego kontaktu z psychologiem.
Pozdrawiam

0

Witam Pana,

zalecana jest psychoterapia jako metoda leczenia Pana problemu, polecałabym pracę nad sobą w paradygmacie poznawczo - behawioralnym.
Przekonania i opinie na własny temat w oparciu o doświadczenia życiowe. Szczególnie negatywne komunikaty i doświadczenia w procesie rozwoju są istotą niskiego poczucia własnej wartości. Spróbuj zastanowić się jaką wartość sobie przypisujesz, zastanów się, jak ta opinia wpływa na twoje myśli i uczucia, w związku z tym, jakie działania podejmujesz: 1)Czy doceniasz siebie? 2)Czy lubisz siebie? 3)Czy akceptujesz swoje zachowanie? 4)Jaka jest twoja skuteczność? 5)Czy masz poczucie własnej godności? 6)Jak widzisz siebie? Negatywne przekonania na własny temat - wysoki samokrytycyzm jest wskaźnikiem, który pokazuje, że skupiasz się na własnych słabościach, wadach i jednocześnie nie doceniasz swoich zalet. Emocje, które są synchronizowane z negatywnymi myślami to; smutek, lęk, frustracja, złość, poczucie winy i wstydu. Myśli i emocje mają wpływ na nasze zachowanie - obserwuje się to w różnych sytuacjach; trudność w asertywnym wyrażaniu potrzeb, niezdecydowanie w realizacji planów życiowych. Pojawiają się też dolegliwości somatyczne; napięcie, zmęczenie, ból głowy. Terapia poznawczo-behawioralna pozwala zrozumieć problem, im lepiej rozumiemy problem, tym łatwiej sobie z nim radzimy.
Pozdrawiam serdecznie

0
redakcja abczdrowie Odpowiedź udzielona automatycznie

Nasi lekarze odpowiedzieli już na kilka podobnych pytań innych użytkowników.
Poniżej znajdziesz do nich odnośniki:

Patronaty