Myśli samobójcze
Witam. Mam 36 lat, jestem kobietą. Od dawna czuję, że powinnam udać się do specjalisty, ale nie potrafię się przełamać i zdecydować. Zawsze byłam nadwrażliwcem, którego życie bolało bardziej niż innych. Zazwyczaj jednak potrafiłam sobie sama radzić z problemami, okresy dobre i złe przeplatały się w moim życiu, pewnie jak w wielu innych przypadkach.
Od kilku lat czuję, że już sobie nie radzę. Pierwszy prawdziwy kryzys przyszedł w wieku 26 lat. Ciężka praca w stresujących warunkach, problemy z moją mamą (leczyła się w PZP, ale nie zdiagnozowano u niej depresji, raczej złość i brak zgody na kolej rzeczy, np. na starość i związane z nią niedogodności. Lekarz prowadzący powiedział do mnie: nie martwię się o pani mamę, martwię się o to jak pani da sobie z nią radę...), kolejne niepowodzenia na polu uczuciowym i nade wszystko samotność sprawiły, że straciłam siły do życia. To było fizyczne doznanie. Starczało mi sił, żeby wstać rano i dotrwać do 14 godziny w pracy. Tam grałam normalną zadowoloną z życia osobę. Chyba dlatego, że bałam się, żeby i mnie nie zaczęto wyzywać od histeryczek, które nie godzą się na takie a nie inne życie.
Długotrwały stres doprowadził mnie w 30 roku życia do choroby nadciśnieniowej i ogromnego spadku odporności.Czułam się niekochana, nieatrakcyjna, bezużyteczna. Z płcią przeciwną miałam od zawsze utrudniony kontakt przez nieśmiałość i brak wiary w siebie. Dodatkowo coraz częściej zdarzały się sytuacje, kiedy interesowali się mną żonaci mężczyźni, którzy nie stanowili dla mnie żadnej gwarancji na przyszłość. Przesypiałam popołudnia i weekendy a w nocy nie spałam nawet godziny. Byłam coraz bardziej wyczerpana fizycznie. Pamiętam tamten wieczór, kiedy pomyślałam, że jestem gotowa umrzeć. Zupełnie jakbym nagle znalazła sposób na wszystkie moje bolączki. Zaczęłam rozmyślać jak to zrobić. Jedyne, co mnie powstrzymywało to fakt, że jestem osobą wierzącą. I wtedy nastąpił przełom. Poznałam mężczyznę. Był podobnie jak ja emocjonalnie ranny. Przestałam myśleć o śmierci. Zakochałam się, niestety okazał się też emocjonalnym poparańcem, który bawił się moim uczuciem, czego długo nie umiałam pojąć. Pojawiał się i znikał, bawił się w gry słowne. Dawał nadzieję i ją odbierał. Trwało to 1,5 roku. Teraz walczyłam już nie tylko ze spadkami nastroju, ciężkimi warunkami pracy, opieką nad mamą, ale także z uczuciem, którego nie umiałam stłumić.
Nadszedł jednak dzień, kiedy zrozumiałam, że być może los daje mi znak, że jestem stworzona do życia samodzielnego. Że samotność nie musi być zła, że może dać mi wolność. Poczułam, że wyczerpały się moje pokłady miłości, że już nigdy nikomu nie zaufam. I paradoksalnie dało mi to poczucie ulgi. Miałam 32 lata, sukcesy naukowe i nikt nigdy mnie nie kochał:-) więc pomyślałam, że powinnam iść w tą stronę, gdzie mi się zawsze układało. Czyli w zdobywanie wiedzy. I wtedy poznałam kolejnego mężczynę. Był normalny. Spokojny, uczuciowy, uczciwy, dobry. I zależało mu na mnie. Niestety ja już nie byłam w stanie kochać i ufać. Ale on nie rezygnował. Po kilku miesiącach ze zdumieniem poczułam, że jest dla mnie kimś ważnym. Że nie robi na mnie wrażenia jako mężczyzna, ale też nie jest mi obojętny. Zaczęliśmy spędzać ze sobą ogrom czasu. Czułam, że to nie jest TO. Ale mimo to nie umiałam zrezygnować z tych spotkań. Zrozumiałam, że to miłość z jego strony i że może być dla mnie podwaliną mocnego uczucia, a może tylko chciałam w to wierzyć. Wzięliśmy ślub i okazało się, że mój mąż to dziwak i despota. A ja nie mam punktu odniesienia do budowania stabilnego uczucia. W dodatku zaraz po ślubie zaszłam w ciążę. Ciąża była zagrożona, musiałam leżeć. Mój mąż pracował całymi dniami a wieczory spędzał przed komputerem lub spotykając się ze znajomymi. Nie interesowały go przygotowania do porodu. O wszystko musiałam prosić, dodatkowo jest uparty i przekorny. Byłam w permanentnym stresie. Zaczęły wybuchać awantury, opanowało mnie poczucie, że nie mogę na nim polegać. Że jestem dla niego jak mebel. Moje przygnębienie zaczęło wracać. Znowu byłam nikim. Teraz także czułam, że nie mam odwrotu. Mąż bardzo szybko przestał się starać o mnie, zachowuje się obojetnie, lekceważy mnie. Mamy dziecko, które oboje uwielbiamy. Jest zdrowe, pogodne, zdolne. Ale ja z dnia na dzień czuję jak zapadam się w matnię. Myślę, że miałam depresję poporodową.Lęk o dziecko wybudzał mnie ze snu. Czułam, że coś się mu stanie niedobrego, że zachoruje, umrze. Prześladowały mnie sny, w których stoję na cmentarzu nad grobem mojego dziecka. Paraliżujący lęk nie pozwalał funkcjonować.
To trwa już trzeci rok. Mąż mówi, że mnie kocha, ale ja w to nie wierzę. Nasze życie intymne legło w gruzach. Nie osiągam satysfakcji a od niedawna mam wstręt do kontaktów seksualnych. Nie do mojego męża jako mężczyzny, ale do samego stosunku. I najgorsze jest to, że mam też wstręt do tego, żeby komukolwiek o tym powiedzieć, żeby to zmienić. Próbowałam porozmawiać z ginekologiem, ale stwierdził, że powinnam iść na terapię mnałżeńską, co oczywiście nie wchodzi w rachubę. Stałam się przygnębiona, nic mnie nie cieszy, mam problem z koncentracją, czuję lęk przed każdym kolejnym dniem. Nie mam siły wstać rano z łóżka. Od kilku miesięcy praktycznie nie sypiam. Mimo, że kładę się spać ok.22 i tak nie śpię do 3-4 nad ranem. Potem w ciągu dnia nie mam na nic siły. Jestem na urlopie wychowawczym, niedługo wracam do pracy. Nie mam żadnego wsparcia w moim mężu, oprócz finansowego. Nawet nie próbuję już rozmawiać, nie rozumie mnie i nie obchodzi go, co myślę. Jest uzależniony od komputera i czasem myślę, że jego wyższa uczuciowość jest zachwiana. Bezradność, którą czuję ciągnie mnie jak kamień w głębię rozpaczy. Już nie wiem, czy mam depresję, bo mam nieudane życie, czy też mam nieudane życie, bo mam depresję. I czy w ogóle mam depresję. Boję się i mam wyrzuty sumienia, że nie jestem dobrą matką, że gotuję mojemu dziecku taki sam los, jaki był moim udziałem. W tej chwili przelałam na niego całą miłość, całą uwagę, ale też i zmienność nastrojów, nerwowość, brak stabilności emocjonalnej.
Boję się iść do psychiatry, boję się leków ich wpływu na mnie,skutków ubocznych. Tak bardzo chciałabym poradzić sobie sama. Tylko nie wiem jak, od czego zacząć. Kiedy między mną a mężem bywa dobrze ( rzadko) mój stan się polepsza. Ale niestety wszystko szybko wraca do "normy". Przepraszam, że się rozpisałam. Nie mam komu tego powiedzieć a potrzebuję spojrzenia z boku. Wiem, że wina zawsze leży pośrodku, że może sama zapracowałam na taki stan rzeczy...tylko jak wyjść z błędnego koła?
Pozdrawiam i dziekuję za "wysłuchanie".