Z niczym sobie nie radzę, wszystko straciło sens - czy jest jeszcze dla mnie nadzieja?
W życiu trochę przeżyłam i najgorsze jest to, że nie rozliczyłam się z tą przeszłością. Ona ciągle tkwi we mnie w środku i daje o sobie znak, kiedy czuję ból psychiczny. Podejrzewam, że mam depresję, która się wzięła z nerwicy i ciągnie się już latami, naprzemiennie z fazami pozornego szczęścia, wtedy myślę, że nic mi nie jest, ale dziś wiem, że to tylko pozory. Ona wróciła z znacznie większą siłą. Dopiero teraz zdaję sobie z tego sprawy, dopiero teraz o tym mówię, bo potrzebuję pomocy, nie radzę sobie już z tym, ta bezsilność mnie zabija. Czuje się jak za szybą, wołam o pomoc a nikt nie słyszy. Zacznę od początku. Jestem jedynaczką i wychowałam się w rodzinie, w której dominowała matka. Ciągle słyszałam: weź się w garść, nie rycz itp. Śmiała się ze mnie kiedy płakałam, zresztą wszyscy się ze mnie śmiali, w szkole byłam kozłem ofiarnym, odzierano mnie z godności niemal w każdy możliwy sposób. W domu było tak samo, matka potrafiła mnie obgadać z sąsiadami, mówiła jaka to jestem wrażliwa i płaczliwa, nieraz od niej słyszałam, że jestem głupia, pusta i bezwartościowa. Nikt ze mną nie rozmawiał, każda próba porozmawiania z rodziną kończyła się niezrozumieniem i śmiechem. Wiec zamknęłam się w sobie i nie mówiłam o swoich uczuciach i emocjach, wstydziłam się siebie i wstydzę nadal. Nie umiem do tej pory okazywać uczuć, nie umiem się rozczulić, kiedy ktoś patrzy od razu uciekam. Ojciec pił, nie pracował, interesowały go tylko puszki i butelki, które wygrzebywał ze śmietnika, by mieć na tanie wino. W wieku 17 lat zaszłam w ciążę, chłopak mnie porzucił, a dziecko urodziło się z wadą genetyczną. Rodzice niby pomagali, jednak od nich słyszałam, że to wszystko moja wina, choćby to, że dziecko jest chore. Chciałam być silna i udawałam przez innymi i przed sobą, że wszystko jest ok. Od zawsze pamiętam, że miałam problemy z komunikacją między ludźmi. Jak ktoś mnie zranił uparcie analizowałam w głowie każdy szczegół danej sytuacji. Wszystko mnie wyprowadzało z równowagi, byle "pierdoła" i tak jest do dzisiaj. Nie robiłam z tym nic, bo tak bardzo się wstydziłam. Kiedy jestem w stanie silnego wzburzenia nie kontroluję już się. Po fakcie potrafię całkowicie zapomnieć o co się z kimś pokłóciłam, jak to możliwe? Potem zaliczyłam martwy poród. Obecny stan moim zdanie jest krytyczny. Kiedy się zdenerwuję to się duszę, ciągle chce mi się spać, nienawidzę siebie i obwiniam siebie o całe zło, kiedy czuję gniew zaczynam jeść i mam po tym straszne wyrzuty sumienia, nieraz słyszę głosy mojego sumienia - ono mówi do mnie, jak to innej osoby (np. TY tłusta krowo), jestem zobojętniała, płaczę niemal ciągle, mam lęki, boję się ciemności, tak bardzo, że nieraz w ciemności dostrzegam jakieś dziwne kontury, mam fobie społeczną (boję się gniewu innych ludzi, rozmowy przez telefon, odizolowałam się itd.). Mam wszystkie objawy depresji (myśli samobójcze, jednak nie mogłabym tego dokonać, nawet tego nie umiem, itd.) i nerwicy (kołatanie serca, drętwienie, kłopoty z żołądkiem, natręctwa, robię sobie krzywdę, potrafię drapać się do krwi itd.). Dopiero teraz postanowiłam o tym powiedzieć. Obecnie mam dwoje wspaniałych dzieci, siedzę w czterech ścianach, nikt mnie nie rozumie, a nawet nie chce zrozumieć. Jestem daleko od rodziny i znajomych. Mąż ciągle pracuje, a ja nie mam do kogo się odezwać. Jestem gotowa wyjść z cienia by walczyć z tym, dla dzieci. Dla siebie chyba też, choć uważam, że nie zasługuję by żyć i niszczę siebie ( autoagresja?). Obecnie mam 24 lata i sporą nadwagę. Pozdrawiam i proszę o poradę, czy ze mną jest aż tak źle i czy mam szanse z tego wyjść z pomocą psychiatry?