Czy to depresja czy biadolenie?
Cześć, piszę ponieważ nie wiem do kogo się zwrócić, a trudno mi to nawet zacząć opisywać jakoś jaśniej ;] Mam 20 lat i moim motywem przewodnim przez ten czas była samotność. Nigdy nie miałem dziewczyny, nie czułem się zakochany ani kochany. To sprawia mi największy ból. Świadomość tego, że omija mnie w zasadzie życie. Nie miałem pierwszego pocałunku, nikt nie powiedział mi nic na prawdę miłego, ja nie miałem o kim myśleć i komu coś dać z siebie i reszta takich ważnych szczegółów. Czuję przez to straszną pustkę.
Na tę stronę wszedłem, bo zastanawiam się, czy to jest też depresja. Z testu, jaki tu jest, wynika, że tak i to taka poważniejsza. Ja jednak nie wiem, co o tym myśleć już. Często jestem zmęczony, łapię doły, czasem tylko chwilowe załamania, a czasem może to trwać i tydzień takiego spustoszenia i natrętnych myśli. Czasem budzę się ze złością, że kolejny dzień nie będę miał się do kogo odezwać i w ogóle minie jak poprzedni.
Chodzę tylko na samotne spacery i to najlepiej wieczorem albo w nocy. Nie chcę iść spać, jeśli się nie znieczulę jakoś, bo tak mi łatwiej zasnąć. Jestem nieśmiały w większych grupach, nie mam takiej siły przebicia dużo łatwiej mi rozmawiać z kimś w cztery oczy. Nie wiem, z czego to wynika. Chciałbym czasem być przez dłuższą chwilę słuchany i uczestniczyć jakoś w grupie i zostać zapamiętanym. Poczucie humoru mam ponoć niezłe i w ogóle nie jestem jakoś chorobliwie nieśmiały, ale nie mogę się przełamać.
Czasem jak przykułem uwagę to bywało to jakimś zaskoczeniem dla mnie i traciłem pewność siebie. Koledzy jakich miałem, byli spoko ale nie miałem z nikim dobrego kontaktu. Miałem jeszcze przed rokiem dwóch przyjaciół, którzy dla mnie byli jak bracia, ale oni jednak to inaczej widzieli i teraz się nie odzywamy do siebie. Kiedy się trzymaliśmy razem, to było mi łatwiej, bo rozumiałem się z nimi i nie czułem się całkiem sam, miałem też taką żywszą nadzieję, że coś się zmieni w moim życiu.
Od kiedy zerwaliśmy kontakt, nie mam do kogo się odezwać i przez to całe to moje załamanie przechodzi apogeum. Jeśli chodzi o przyjaciół to dużo było ich wkładu, żebyśmy się nie odzywali, a z mojej strony to może byłem trochę natrętny, jak to bywają samotni, choć starałem się nie być. Nieważne z resztą, bo i tak nie wiadomo, jak było.
Symptomatyczne jest za to to, że oni bez rewelacji nad tym przeszli, a dla mnie to przeżycie i z tym mi głupio. Najbardziej dobija mnie to, że jestem w takim kręgu, w którym nie mam się do kogo odezwać i nikt się do mnie nie odzywa, dlatego każdy dzień mam dosłownie beznadziejny. Nie wiem, jak mam się do tego odnieść wszystkiego, a i tak olałem teraz rodzinne przygody.
To jak się czuję, odbiera mi siły, czasem przeraża, bo miewam siebie dość, mam jakieś wahania samooceny, różne lęki i nie mam w nikim oparcia, coraz bardziej nienawidzę ludzi, chociaż są mi potrzebni. Boli mnie też to, że większość tych którzy mnie znają uważa, że to część mojego charakteru i ja jestem bez życia, a to nie prawda.
Boję się, że tak będę odrzucał ludzi. A z drugiej strony to może po prostu biadolę i mało wiem. Nie wiem, co robić. Czuje, że jak bym miał bliska osobę to nie byłoby problemu, bo tylko tego chcę, ale nie widzę końca tego cyrku i nie mam już siły. Powinienem teraz zastanawiać się nad jakimś zajęciem albo studiami, a mam 3 miesiące samotnego upału w mieście w głowie. Proszę o jakąś podpowiedź.