Dlaczego samobójstwo nie miałoby być wyjściem?
Mam 26 lat. Od ósmego roku życia miałem nerwicę natręctw, zdiagnozowaną psychiatrycznie w wieku 23 lat. Od tego czasu chodziłem dość regularnie do psychiatry i psychologa, brałem leki i czytałem mnóstwo literatury przedmiotu (Horney, Fromm, Kępiński i in.), bardzo dużo myśląc o swoich życiu i psychice. Nie mam już większości natrętnych myśli i przymusowych czynności, ale tak naprawdę nie czuję, by coś się w moim zmieniło na lepsze. Od skończenia studiów wegetuję, nie będąc zdolnym do zorganizowania sobie życia. Sądzę, że mój obecny stan pasuje do opisu nerwicy depresyjnej Kępińskiego. Otóż elementem w mojej świadomości, który nie pozwala mi nic robić, jest poczucie bezsensu wszelkich działań, bezcelowości wszelkich wysiłków, braku sensu samego życia. Dopóki moim celem, narzuconym niejako z góry, było skończenie studiów, ten problem, choć przewijał się tu i ówdzie, nie był jednak pierwszoplanowy. Zawsze chciałem zrobić po nich karierę naukową. Ale gdy dostałem się na doktorat, straciłem dla tego zainteresowanie. Zrozumiałem, że moje życie, nawet z dr przed nazwiskiem, będzie dalej równie bezsensowne. Zresztą nie wierzyłem, żebym potrafił tego dokonać, i zrezygnowałem. Od tej pory siedzę w domu na wikcie rodziców, udając, że szukam pracy. Sądzę, że świadomość nieodwołalnego braku sensu życia samego w sobie jest w istocie moją strategią obronną przed: - poczuciem krzywdy za cierpienia w dzieciństwie i młodości z powodu choroby, i poczuciem niemocy, gdyż winą za to cierpienie nie mogę racjonalnie nikogo obarczyć i domagać się odeń zadośćuczynienia (a tylko tak jestem w stanie odzyskać równowagę) - poczuciem zmarnowania najlepszych lat życia i najlepszych okazji w życiu, czasu radości i spontaniczności, przyjaźni i miłości, czasu, w którym wykuwa się charakter człowieka i jego fascynacje na resztę życia - poczuciem wstydu i zapóźnienia w stosunku do rówieśników - nienawiścią i pogardą dla samego siebie - strachem przed ogromem wysiłku i dalszych cierpień, jakich wymagałoby ode mnie naprawianie tych prawie 20 lat z nerwicą - sztucznością i nieadekwatnością każdego celu, jaki mógłbym obrać w życiu, wobec tych cierpień i tych wysiłków. Każdy z tych problemów (i wiele pomniejszych) był dla mnie przez lata nierozwiązywalny z osobna i w splocie z resztą. Lecz jeśli nic nie ma sensu, to wtedy nie ma też krzywdy, winy, wstydu, nienawiści, strachu. Jeśli twoje problemy są nierozwiązywalne, musisz je usunąć z pola widzenia, sprawić by nie istniały, nawet jeśli ty przestajesz psychicznie istnieć, bo inaczej stają się nie do zniesienia. Teraz nie chce już nawet, by cokolwiek zyskało sens. Każdy możliwy sens jest niczym wobec ogromu cierpienia, nienawiści i lęku, które jego wątły miraż natychmiast uruchamia z całą mocą. Musiałby to być sens absolutny i niepodważalny, taki, który czyni drobiazgami wszystkie problemy jednocześnie. Ale takiej wartości nie ma, bo to człowiek sam sobie nadaje sensy. Nie jest nią Bóg, o którym nie wiem nawet, czy istnieje, i którego, w przypisywanej Mu wszechmocy i dobroci, musiałbym obarczyć winą za swój stan, gdyby istniał. Nie jest nią też Eros, miłość, do której zyskałem szczerą niechęć, gdyż moja nerwica miała od początku seksualne podłoże, a każda fascynacja kobietami była zawsze nieodwołalnie frustrująca. Tym bardziej nie jest nią praca czy zainteresowania. Pozostaje więc uczynić wartością brak wszelakiego głębszego sensu. I trzymam się tego w miarę solidnie od prawie roku... Niestety, okazuje się, że na dłuższą metę tak się nie da. Brak sensu staje się powoli równie niemożliwy do zniesienia, jak wszelki ułomny sens... Jeśli więc sens i jego brak są nie do zniesienia, czyż nie jest jedynym prawdziwie sensownym wyjściem zakończenie życia?