Co mi jest? Czy to zwykły stres, a może depresja?

Witam. Jestem 24-letnią dziewczyną i już od jakiegoś czasu czuję się po prostu nieszczęśliwa. Pozornie wszystko jest w najlepszym porządku. Studiuję i to za granicą, mam kochającą rodzinę, przyjaciół. Niestety im bliżej mi końca studiów, tym czuję się gorzej. Ale może zacznę od początku. Podczas mojego porodu zostal popełniony błąd lekarski skutkujący tym, że moja prawa ręka jest mniej sprawna. Nie jest to jakaś ogromna niesprawność, aczkolwiek zawsze wiązała się dla mnie z pewnymi ograniczeniami. Ludzie w 99% tego nawet nie zauważali i może to przyczyniło się do tego, że tak naprawdę nigdy nie nauczyłam się z tym żyć. Nie potrafiłam o tym mówić i na każdym kroku starałam się udowodnić sobie i innym, że nie jestem gorsza, że jestem taka jak inni.

Byłam pilną i zdolną uczennicą. W szkole wszystko przychodziło mi z łatwością. Byłam lubiana, chociaż nigdy nie należałam do jakichś "paczek" i nie byłam w centrum uwagi. Byłam zawsze trochę mało asertywna, co niektórzy wykorzystywali, więc nauczyłam się ludzi trzymać na dystans i ktoś musiał się naprawdę postarać, by zasłużyć na miano mojego przyjaciela. Lubiłam też spędzać czas z samą sobą. Czytać książki, grać na komputerze czy nawet ogladać telewizję. I ogólnie przez całą szkołę czułam się szczęśliwa i spełniona. Uczyłam się pilnie. Moja ambicją już od drugiej klasy ogólniaka bylo wyjechanie na studia za granicę i robiłam wszystko w tym kierunku.

W klasie maturalnej przeżyłam duży szok. Niespodziewanie zmarł mój tata. Rodzinne szczęście, dobra sytuacja materialna i moje plany odnośnie studiów stanęły pod znakiem zapytania. Ale szybko się pozbierałam. Zdałam maturę i po długich rozmowach z mamą postanowiłam nie rezygnować z mojego planu. Tak jak zamierzałam dostałam się na studia i pilnie się uczyłam, mając cały czas na uwadze to, że mama, chociaż to dla niej niełatwe, wspiera mnie finansowo. Później już było lepiej. Studia na początku bardzo mnie interesowały. Niestety na moim kierunku byli sami obcokrajowcy, z którymi jakoś nie potrafiłam się tak naprawdę "głębiej" zaprzyjaźnić. Za bardzo mi to jednak nie przeszkadzało, ponieważ szybko znalazłam bardzo fajne polskie koleżanki, no i poznałam mojego pierwszego chłopaka (który też był obcokrajowcem).

Schody zaczęły się jakieś dwa lata po rozpoczęciu studiów. Zerwałam z chłopakiem, bo po prostu czułam, że to nie ten, z którym chciałabym spędzić resztę życia, zamieszkałam z koleżanką w mieszkaniu, które bardzo szybko przestało mi się podobać (mały pokój, ruchliwa ulica, w lato nasłonecznienie i upał nie do wytrzymania, gdzie nota bene mieszkam do tej pory, bo nie mialam "jaj", żeby się wyprowadzić), no i przede wszystkim to, co chyba najbardziej zaważylo na moim nastroju - zaczęłam praktyki. Nagle po dwóch latach odgórnie ustalonego planu zajeć i wykładów musiałam sama na własną rękę starać się o miejsca na praktykach. Było to trudne, ale dawałam radę.

Najgorsze jednak było, gdy podczas praktyk jakieś zadanie przerastało moje możliwości "ruchowe". Słowem, nie lubiłam, gdy musiałam kogoś prosić o pomoc i tłumaczyć mu, że nie potrafię tego zrobić z powodu mojej ręki. Chociaż zdarzyło się to tylko parę razy, to jednak zawsze było to dla mnie nieprzyjemne i związane z dużym stresem. Przeżyłam jednak także i to. Później przyszedł czas uczenia się do egzaminów końcowych, gdzie znowu czułam się lepiej (pomimo dużej ilości materiału lubiłam się uczyć). W zimie zaczęłam szukać promotora do mojej pracy magisterskiej, co znowu wiązało się dla mnie z ogromnym stresem.

Wtedy już chyba naprawdę zaczęłam wariować. Miałam takie napady, że cały czas tylko o tym myślałam. Czasami nie mogłam z tego powodu zasnąć, zaczęłam nerwowo obgryzać paznokcie, czasami skręcały mi się kiszki ze strachu lub wybuchałam płaczem. Moja rodzina powtarzała mi, że mam przestać się przejmować i ja też to sobie powtarzałam. Moim największym problemem było to, że nie wiedziałam, co mnie tak najbardziej interesuje. Miejsca, w których robiłam praktyki mi się nie podobały. Miałam wielkie ambicje trafić do jakiegoś dobrego instytutu z renomą, ale też, żeby temat był interesujący i promotor fajny. Do tego chciałam pracować tak, żeby nie być zdanym na pomoc innych. Do tego wszystkiego miałam jeszcze ograniczony czas na znalezienie miejsca.

No i co się okazało? W niecały miesiąc znalazłam wymarzoną posadkę. W bardzo renomowanym instytucie, na kierunku, który wydawał mi się bardzo interesujący. Po miesiącu pracy odzyskałam "pozornie" dawną pewność siebie. Spodobała mi się samodzielna praca, złapałam dobry kontakt z szefową i innymi pracownikami. Znowu jestem roześmiana i zazwyczaj zadowolona z siebie. Jest niestety jeden problem, który spowodował, że dzisiaj znowu miałam natrętne myśli i się zestresowałam. Mam wielką ambicję (znowu ta moja ambicja!!) zrobienia po studiach doktoratu, jednak nie mogę pozostać w dotychczasowej grupie. Muszę szukać czegoś innego. No i znowu się tym stresuję.

Przeglądając dzisiaj oferty pracy, nachodzą mnie najróżniejsze myśli. Tu nie dam sobie rady ze względu na moją niepełnosprawność (tłumaczę sobie, że przecież ludzie będą mi pomagać i przede wszystkim liczy się moja inteligencja, ale to nie skutkuje), tutaj wymagania są takie duże, że chyba im nie sprostam. Do tego od jakiegoś czasu jestem rozbita, bo zastanawiam się, czy nie wrócić do Polski. Ale znowu nie widzę dla siebie perspektyw, stresuje mnie to, że będę musiała szukać tutaj pracy, kiedy nie mam znajomości. A nie chcę byle czego. Mam też takie poczucie, że jak wrócę do Polski, to już stracę szansę powrotu tutaj i że to będzie wielki błąd. Że moje studia za granicą to wtedy też będzie strata. Z drugiej strony pozostaje kwestia znalezienia swojej drugiej połówki. Tutaj mam za sobą tylko nieudane związki i powoli tracę wiarę, że się zakocham i kogoś znajdę.

No i tak siedzę np. jak dzisiaj i się zadręczam takimi myślami. Taki stan przychodzi mi od czasu do czasu. Takie błędne koło. Gdy mam dużo do roboty, to nawet o tym nie myślę. Najgorsze jest to, że znowu wątpię tak bardzo w siebie, znowu nie wiem, czego chcę. Powiedzcie, co mi jest? Jak temu zaradzić? Boję się, że kiedyś wpadnę w takie błędne koło, że już z niego zdrowa nie wyjdę. Czy jestem chorobliwie ambitna? Czy mam jakieś poczucie winy? Tylko nie piszcie mi, że powinnam brać leki. To będzie dla mnie poniekąd znaczyło, że sytuacja jest poważna i chyba jeszcze bardziej zaważy na moim nastroju.

KOBIETA, 24 LAT ponad rok temu

Szanowna Pani,

Problemy opisane w mailu wskazują, że pomocna w Pani przypadku byłaby wizyta u psychologa. Pomógłby on dobrać plan terapii, która pomogłaby Pani radzić sobie ze stresem, odnajdywać się lepiej w sytuacjach społecznych i towarzyskich, zbudować właściwą hierarchię wartości i samoocenę. Wprawdzie ciężko mi oceniać nasilenie Pani problemów na podstawie maila, nie sądzę jednak, aby potrzebowała Pani farmakoterapii. Spotkania z psychologiem powinny poprawić Pani komfort życia i lepiej radzić sobie z codziennymi problemami.

Pozdrawiam serdecznie.

0
redakcja abczdrowie Odpowiedź udzielona automatycznie

Nasi lekarze odpowiedzieli już na kilka podobnych pytań innych użytkowników.
Poniżej znajdziesz do nich odnośniki:

Patronaty