Co robić, bo nie mogę już wytrzymać z rodzicami?
Moja mama ma się za chodzący fenomen. Wszystko robi idealnie. Zawsze ma racje. Wszystko musi być zawsze tak jak ona sobie umyśli. Czasami człowiek nie ma ochoty rozmawiać na dany temat to będzie tak długo drążyć, aż się dowie albo dla odmiany wybucha ostra awantura, że mam przed nią tajemnice, że wolę słuchać innych niż ją itd. Staram się nic nie odzywać, żeby się nie kłócić, ale i tak się będzie nazywać, że to ja wszczynam awantury. Gdy mam inne zdanie na dany temat to znaczy, że myślę źle i albo przyznam jej rację albo idzie kolejna chaja. Do tego ojciec zawsze się musi wtrącać i dogadywać mi. Nie robi tego po to, żeby nas uspokoić pogodzić tylko podlizać się matce, a mi dogryźć. Z ojcem nigdy nie miałam dobrego kontaktu. Właściwie odnoszę wrażenie, że mnie nienawidzi. Podejrzewam, że dlatego, że nie jestem synem tylko córką. Kiedyś to wyszło między wierszami. Praktycznie ze sobą nie rozmawiamy. A jeśli już to tylko po to, żeby się pokłócić i wyżyć na sobie. Nigdy mi pieniędzy nie daje, a tylko stale wypomina. Nałogowo pije odkąd sięgam pamięcią. Od matki też nie biorę już swojego czasu żadnej kasy, ale się nazywa potem, że jak coś chcę to potrafię przyjść. Trwa to już jakieś kilka lat. To mnie już przerasta. Nie mam siły już walczyć. Dodam, że jestem w ciąży i mieszkamy z chłopakiem u mnie. Wyprowadzić się nie mamy dokąd ani właściwie za co. Moi rodzice o tym świetnie wiedzą, dlatego na coraz więcej sobie pozwalają wobec nas. Ciuszki kupuję złe, wózek wzięliśmy brzydki, łóżeczko brzydkie, kosmetyki niepotrzebne. Wszystko robimy źle. Najlepiej by było gdyby matka wybrała wszystko dla dziecka. Nie potrafi zrozumieć, że rodziła 20 lat temu i czasy się zmieniły, że pewne rzeczy już nie są takie jak kiedyś. Przez całą ciążę i jeszcze zanim zaszłam dbam o dom, gotuję, chodzę do szkoły, staram się, ale to i tak za mało by zasłużyć na jakąkolwiek pochwałę. Zawsze tylko krytyka. Na jego rodziców też nie możemy liczyć, ponieważ matka całe życie się przejmowała tylko jego siostrą. O synu sobie przypomina tylko wtedy, gdy chce pieniądze pożyczyć. Na razie chłopak pracuje dorywczo… u mojego ojca. Zarabia tyle, że mamy na swoje wydatki, kupiliśmy sami całą wyprawkę i czasem coś kupimy od siebie do domu. A tak żyjemy na koszt rodziców. To wszystko jest jak błędne koło. Najgorsze jest to, że to my już zaczynamy się kłócić przez to wszystko. On chce żebyśmy zamieszkali u niego, ale sam po cichu dobrze wie, że nie jesteśmy mile widziani tam. U mnie zaś nie lepiej. Na wynajem nas nie stać niestety, przynajmniej na razie. Coraz częściej myślę o samobójstwie. Mam już chyba depresję. Nic mnie nie cieszy. Codziennie tylko myślę o co tym razem się pożremy czy może choć jeden dzień się obejdzie bez. Gdyby nie ta istotka ukochana, którą noszę pod sercem już dawno bym sobie odebrała życie. Nie wiem jak długo tak jeszcze wytrzymam. Nie mam nawet kogo się poradzić i też wstydzę się komuś tak o tym opowiedzieć. Choć nam nigdy niczego nie brakowało to mam wrażenie jakbym żyła w jakiejś patologicznej rodzinie. O wizycie u psychologa nawet nie mam co wspominać, bo powiedzą, że to ja powinnam tam iść, bo jestem nienormalna. Stałam się nerwowa, źle sypiam, nie wychodzę z domu, nie mam już koleżanek. Mam wrażenie, że zostałam z tym wszystkim sama, że nikt nie potrafi mi pomóc. Chciałabym się móc wyprowadzić, ale z drugiej strony boję się, że sobie nie poradzimy albo popadniemy w długi. Nie wierzę już w siebie. Wydaje mi się często, że jestem chodzącym pechowcem i nieszczęściem. Nic mi się nie udaje. To wszystko jest chore po prostu... :(:(:(