Czuję, że jestem nieważna i niepotrzebna...
Kobieta, 21 (jutro, rocznikowo już 22) lat. Jest ze mną źle. A właściwie coraz gorzej. Nie wiem już, w którą stronę spojrzeć, w którą stronę iść... Wszystko mnie przytłacza, niemal wszystkiego się boję. Denerwuję już swoich znajomych tymi ciągłymi dołami, smutkami, marudzeniem. Ale ja naprawdę tak czuję. Że jestem do niczego... Od kiedy to się zaczęło? Nie potrafię powiedzieć tak do końca. Punktu jakiegoś nie było, raczej stopniowo. Od zawsze byłam leniwym stworzeniem, ale zawsze jakoś podnosiłam się z łóżka z uśmiechem, szłam do szkoły, uczyłam się, spotykałam z koleżankami. Liceum powoli zmieniało się w koszmar. Pierwsza klasa przeszła dobrze, druga w miarę też. Ale już w trzeciej było źle. Niewiele brakowało, a do matury by mnie nie dopuścili przez moje nieobecności i słabe oceny. Na szczęście wychowawczyni zauważyła, co się ze mną dzieje, dała mi szansę. Chodziłam też do psychologa szkolnego, ale zrezygnowałam po trzech spotkaniach. Stwierdziłam, że mi nic nie dawały. Nazwała mnie tylko Dorosłym Dzieckiem Alkoholika. Później czytała książeczki, a ja się miałam do nich ustosunkować. Może byłam za małym grzdylem, żeby to zrozumieć, dlatego zrezygnowałam... Teraz natomiast już nie mam siły tam iść. Ani gdziekolwiek indziej. Z góry zakładam czarne scenariusze - że to i tak nic nie da, że niepotrzebnie będę czas tracić (którego i tak mam w nadmiarze). Moje odczucia? Jestem wiecznie smutna, przygnębiona. Owszem, są dni, a może chwile, kiedy się uśmiecham, nawet spontanicznie, ale już za sekundę jest źle. Jakby mi ktoś wyłączał odbiorniki dobrych fal, a wzmacniał te wyłapujące negatywne emocje. Straciłam apetyt, jakoś nie mam na nic ochoty, tak jak jeszcze może z dwa miesiące temu sporadycznie potrafiłam zamarudzić, że mam chętkę na jakieś konkretne danie. Teraz właściwie jem, bo muszę, z przyzwyczajenia. A tak to żyję na kawie na zmianę z papierosem. I nie czuję głodu, no chyba że już mi żołądek śpiewa od godziny - ale to wtedy i tak idę do kuchni, i nie chce mi się nawet kanapki masłem posmarować... Gdyby samemu ocenić moje poczucie własnej wartości w skali 0-100, to byłoby -100... Mam wrażenie, że do niczego się nie nadaję (a za tym idzie też to, że nie mam ochoty szukać pracy, bo przecież i tak się nie sprawdzę). Zajęcia weekendowe omijam, jak tylko mogę, wszystkie zaliczenia na ostatnią chwilę. Najchętniej nie wstawałabym z łóżka, chodziła cały dzień w koszuli nocnej, nie myła się, nie sprzątała - bo po co? Gwoli wyjaśnienia - rodzice piją, od kiedy pamiętam. We wrześniu 2008 zmarła moja mama. Może to też ma jakiś związek? Boję się tylko, że zmieniam się w nią. Ona też tak miała - nic jej się nie chciało, siedziała cały czas w mieszkaniu. Nic nie jadła, tylko paliła i piła (alkohol, kawę, herbatę...). Boję się - często tego używam. Boję się wszelkich zmian, bo mam wrażenie, że z niczym nie dam sobie rady. W nowym roku chciałam się wyprowadzić od ojca, ale tu też są problemy (ale za długo by to wszystko opisywać). Miewałam myśli samobójcze. Kilka razy parę lat temu trochę cięłam się. Ale już tego nie robię. Nie zmienia to faktu, że od kilku dni znów mam ochotę po prostu ze sobą skończyć, a jak tak dalej pójdzie, będę prosić Boga, żeby mnie wreszcie zabił - bo na samobójcę to ja za dużym tchórzem jestem. Zresztą, do życia też... A mogłam po prostu w skrócie - czuję, że jestem nic nie warta, nieważna i niepotrzebna, wiec po co wyciągać nos zza kołdry?