Jak podjąć decyzję o trudnym rozstaniu?
Dzień dobry, mam problem z zebraniem się do kupy i podjęciem definitywnych działań w celu rozstania się z partnerem. Związek od razu był niedopasowany, partner jest osobą bardzo skąpą, do tego przejawia objawy patologicznego zbieractwa. Ma przy tym znaczny majątek (dom na ogromnej działce, dwa mieszkania w dużym mieście, gotówka w banku). Te nieruchomości popadają w ruinę, bo partner (a wcześniej również jego matka, która zmarła kilka tygodni temu) nie zgadza się na uszczknięcie czegokolwiek z oszczędności w celu dokonania koniecznych remontów. Nie zgadza się również na wynajęcie lub sprzedaż którejkolwiek nieruchomości w celu pozyskania gotówki na doprowadzenie do ładu pozostałych. Przez ponad 10 lat partner w żaden sposób nie zabezpieczył mnie finansowo i temat pieniędzy jest tematem tabu: przerywa mi, nie daje mówić, obraża się, zarzuca, że mam go za najgorszego, który mnie zostawi bez pieniędzy. Bez wątpienia nie mam swobodnego dostępu do jego środków i to jest fakt. Na wypadek jego śmierci nic po nim nie dziedziczę. Zostanę bez niczego, bo nie jestem jego żoną. Od pewnego czasu nosiłam się z zamiarem wyprowadzki - mam kawalerkę w mniejszym mieście. Do partnera przeprowadziłam się w nadziei, że w większym mieście znajdę pracę na miarę mojego wykształcenia, za dobre pieniądze. Owszem, znalazłam, ale była to praca czasowa, w projektach unijnych, gdzie często stosowano wobec pracowników mobbing i naciski na odbiór i akceptowanie produktów nie spełniających żadnych standardów. Za dwie ostatnie tego typu prace podziękowałam, bo miałam wrażenie, że funkcjonuję na krawędzi prawa. Teraz osiągam nieduży dochód z własnej działalności. Dużo skromniejszy niż bym chciała. Niemal rok temu partner dostał udaru i zostałam postawiona przez życie w patowej sytuacji: trzeba się było zająć jego niedołężną matką (zorganizowałam pomoc z opieki społecznej, wzięłam na siebie wszelkie zadania menadżerskie, rachunki, problemy, itd.). Partner nie miał motywacji, żeby zacząć wstawać po udarze, mimo, że kilka razy w tygodniu przyjeżdżałam do szpitala, oferowałam swoją pomoc. Zawsze było nie, bo kręci mu się w głowie, ma słabe nogi, jedną dziwnie stawia, nie do końca ją czuje i nie będzie próbował chodzić. Skutek taki, że wylądował w hospicjum, gdzie do dzisiaj leży w pampersie i nie wstaje. Odmówił zapłacenia za rehabilitacje w prywatnym ośrodku, choć ma stosowną gotówkę na koncie, odziedziczył kilkadziesiąt tysięcy po matce, dostał znaczną rentę inwalidzką i spore wyrównanie od chwili w której skończyło mu się świadczenie chorobowe. Jest "nie, bo nie". Argumenty są takie, że braknie mu na życie. Same nieruchomości są łącznie warte kilka milionów, więc nie wiem jak ma braknąć. Ja jego matką zajmowałam się nieodpłatnie, przez cały czas mam również na głowie wszystkie jego problemy, być dostępna na telefon, jeździć i odwiedzać go w hospicjum, wszystko za niego załatwiać, bo on "nie może". Nawet nie mam od niego upoważnień, więc też nic nie załatwię. A wszystko za możliwość pomieszkiwania w jednym z zagraconych mieszkań i wyżywienie. O niczym więcej nie ma mowy. Natomiast stała się również u mnie mała "tragedia" losowa. Właśnie niemalże rozleciał mi się z hukiem stary piec dwufunkcyjny w mojej kawalerce. Trzeba kupić i zainstalować nowy. Koszt spory, maksymalnie osiem tysięcy złotych za wszystko, łącznie z montażem, bo wybrałam wariant bezpieczniejszy, z zamkniętą komorą spalania (nie mam ochoty zatruć się czadem, a łazienkę mam mało). Poinformowałam partnera, że czeka mnie taki wydatek. Nie wykazał chęci wsparcia mnie, nie poczuł się zobowiązany za dotychczasową pomoc, przemilczał temat. Nie zamierzam nalegać i żebrać. Mam trochę oszczędności i jakoś to wezmę na klatę. W końcu to tylko pieniądze i dobrze, że mnie się nic nie stało, bo para wodna rozsadziła piec w mojej obecności. Natomiast ja już widzę, że ten człowiek nie pomoże mi w żadnej życiowej sytuacji i czuję się bardzo rozczarowana tym związkiem, w jakiś sposób oszukana, pozostawiona sama sobie ze wszystkimi problemami, emocjonalnie porzucona (gdy opiekowałam się jego matką nikt z ich krewnych w jedne czy drugie święta nie zadzwonił do mnie, nie podziękował, nie zaprosił na kawę). Natomiast mam poczucie jakiegoś dziwnego przemęczenia, letargu, bezradności, bezsensu, niemocy, że nie mogę jakoś się zebrać, zamówić transportu dla siebie, zwierzaków i co większych gabarytowo rzeczy. Mniejsze już przesłałam do siebie paczkomatem. Nie wiem też jak rozmawiać z partnerem (choć "partner" to chyba za wielkie słowo). Raz, że o wszystko się wzburza emocjonalnie i obraża na mnie, to nie ma totalnie warunków w tym hospicjum na rozmowę w cztery oczy. Są na tej samej sali inni chorzy oraz odwiedzające ich rodziny. Natomiast ja nie widzę możliwości "ratowania" takiego pseudozwiązku i nie wiem, co miałby wnieść w moje życie. Partner prawdopodobnie spędzi w tym hospicjum resztę swojego życia, bo z powodu postępujących zaników mięśni jego stan się tylko pogarsza. I może tak przewegetować nawet dwadzieścia lat czy więcej, biorąc pod uwagę przeciętną długość życia. Finansowo jesteśmy dwoma odrębnymi światami, dzieci żadnych nie mamy, rozmawiać się o niczym nie da, bo większość spraw istotnych to tematy tabu. Reguły gry w tym związku polegają na tym, że żadnych reguł gry nie ma i ani się o nie doprosić. Wydrenowało mnie to wszystko do takiego stopnia, że uleciała ze mnie cała moja energia i stanowczość. Mam problem z odzyskaniem jakiegoś ważnego kawałka siebie i tylko czasem, gdy czuję narastający gniew, czuję, że jeszcze coś się tam we mnie tli z mojej siły, ale nie daję rady tego mocniej rozpalić.