Co zrobić, aby partner do mnie wrócił?
Witam, jestem 29-letnią kobietą, chyba zapowiada się, że ze złamanym sercem. Prawie pół roku temu poznałam mężczyznę, który wydawał się dla mnie idealnym partnerem. Nie chodzi o pociąg fizyczny, bo na początku on mi się fizycznie nie podobał, ale od razu coś ciągnęło mnie do niego. A jego do mnie. Mieliśmy podobne poglądy na świat, podobne poczucie humoru, rozumieliśmy się "intelektualnie". Po jakichś 3 tygodniach od pierwszej randki oficjalnie zaczęliśmy być w związku. Wszystko układało się idealnie, także seks mieliśmy bardzo udany. Dość szybko tez oboje powiedzieliśmy sobie, że się kochamy. Mój (były) partner ma 30 lat, jest programistą i ogromnym pasjonatem rekonstrukcji historycznej i gier strategicznych, planszowych. Ja jestem bardzo aktywna zawodowo, prowadzę własną firmę edukacyjną. Aktywność obojga na początku bardzo się nam podobała. Jednak z czasem okazało się, że wyjazdów rekonstrukcyjnych jest bardzo dużo, ja czułam się zepchnięta na drugi tor, choć On zapewniał mnie, że jestem dla Niego najważniejsza kobietą. W moich poprzednich związkach byłam rozpieszczana, zawsze to ja byłam mniej zaangażowana i o mnie zabiegano. Tutaj początkowo oboje zaangażowani byliśmy w takim samym stopniu, potem zaczęłam zarzucać Mu, że się o mnie nie stara itd. Ja pochodzę z bardzo rodzinnej, ciepłej rodziny, Jego rodzice rozwiedli się, ojciec był alkoholikiem. Mówił mi, ze może mieć problemy z okazywaniem uczuć. Na początku nie widziałam tego, później, kiedy On już uznał, że przecież się kochamy, nie musi mi tego na każdym kroku udowadniać. Ja byłam wobec tego mniej wyrozumiała i zaczynałam kłótnie. Ciągle jednak uczucie między nami było b. silne, zawsze ostatecznie jakoś się dogadywaliśmy. Kolejnym problemem było to, że On nie poznał mnie ze swoją matką, choć moich rodziców poznał dość dobrze. Tłumaczył, że nie ma z nią dobrych kontaktów (chociaż mieszkali razem) że po prostu on tak nie robi i potrzebuje czasu. Ja oczywiście, jako choleryczka, tego czasu dać mu chciałam mało. I o to tez były kłótnie, bo ja odbierałam to jako brak zaangażowania z jego strony. Nie mogliśmy się tez dogadać w kwestii jego pasji - wszystkie jego znajome pary razem z nim graja w te planszówki, mnie się one spodobały, ale nie na tyle, aby stały się moja pasją. Nie lubiłam, jak jego znajomi namawiali mnie do grania. On stawał po mojej stronie, że nic na siłę. Trochę tez kłóciliśmy się (ja jestem kłótliwa, wiem, że to z mojej winy zaczynały sie starcia) o jego wyjazdy na rekonstrukcję, ale dla mnie to nie był ważny powód, ważniejsza była kwestia matki, a on odbierał moje "uwagi" o rekonstrukcji, w taki sposób, że ja tego nie chce zaakceptować. Nie wspomniałam, że te kłótnie zaczęły się jakiś miesiąc temu, wcześniej się nie kłóciliśmy i bardzo się nam to obojgu podobało. Na początku ustaliliśmy, że warto mieszkać ze sobą przed ślubem. Ze względu na to, że oboje jesteśmy zajęci, a ja chciałam z nim spędzać dużo czasu, w maju zaproponowałam mu, żeby się do mnie wprowadził. A on zaczął się wykręcać. Poczułam się dotknięta. Potem ustaliśmy, ze wprowadzi się w połowie lipca. I tak praktycznie mieszkał u mnie, miał klucze, ale ja chciałam więcej - takiego mieszkania na 100 procent. Jak sie okazało podczas jednej z ostatnich rozmów dla niego mieszkanie "przed ślubem" to "w czasie zaręczyn". Więc okazało się, że nie do końca się zrozumieliśmy, bo ja zanim przyjęłabym oświadczyny, to chciałabym z kimś dłużej pomieszkać. I tak przez czerwiec cały czas się kłóciliśmy - ja zaczynałam, że on jest mniej zaangażowany, bo faktycznie mniej okazywał mi uczuć, mniej przytulał itp. Ale przytulał codziennie, seks nadal był udany, widziałam miłość w jego oczach, lecz ciągle chciałam więcej. On mówił, że nie potrafi tak okazywać uczuć. Ciągle tez pamiętałam o sprawie poznania z matką i o mieszkaniu - i wypominałam mu to. Mówiłam, ze chyba nie pasujemy do siebie, ze jesteśmy z dwóch światów "emocjonalnych". Przez ostatnie 2 tygodnie kłótnie były codziennie, dochodziło nawet do awantur, ja zrobiła awanturę na ulicy, on mi się odwzajemnił. Ale uczuć do siebie nadal byliśmy pewni. Ponad tydzień temu strasznie pokłóciliśmy się przez telefon, on na weekend wyjechał na rekonstrukcję, ja na szkolenie, nie mieliśmy kontaktu, mieliśmy się spotkać w poniedziałek, W niedzielę wieczorem pokłóciliśmy się przez esemesy, on nie chciał odebrać telefonu. Spotkaliśmy sie w poniedziałek, czułam że to koniec, ale nadal miałam nadzieję, że jakoś i tym razem może się dogadamy. A on mi powiedział, że się wypalił. Na moje "kocham Cię", odpowiedział, że nie może mi tego powiedzieć, bo - cytuję - " nic teraz nie czuje, nie czuje złości, smutku, nic, jest totalnie wypalony". Cały czas oboje płakaliśmy, on mnie przytulał, ja go zapewniałam o swojej miłości. Naprawdę oboje sądziliśmy, ze założymy rodzinę. Oboje jesteśmy dojrzałymi ludźmi, nie jesteśmy jacyś wyjątkowo "kochliwi", wiem, że to było poważne. On jest konserwatywny (nie chodzi o religijność, tylko przywiązanie do tradycji), byłam pierwszą kobietą, z którą uprawiał seks. Jak on mógł przestać mnie kochać przez kilka dni? Wiem, że ja się przyczyniłam do kryzysu, ale chcę sie zmienić, bylebym tylko miała szansę. Ustaliliśmy, że się rozstajemy, po to właściwie, żeby on złapał dystans, zastanowił się. Powiedział, że chce zatęsknić, zobaczyć, czy jeszcze poczuje to, co czuł na początku. Ja nie zwątpiłam w swoje uczucia do niego, on zwątpił w swoje - czy to znaczy, że mnie nie kochał nigdy? Czy jest jeszcze szansa na to, że do mnie wróci? Powiedzieliśmy sobie, że mamy miesiąc na zastanowienie się. Muszę mu teraz pozwolić pobyć samemu, ale chciałabym mieć nadzieję, że mogę na niego czekać... Czy on jeszcze może mnie pokochać?