Już od roku zmagam się z anoreksją bulimiczną - jak z tego wyjść?
Zaczęło się od wakacji zeszłego roku. Postanowiłam schudnąć, ale nie nazywać tego szumnie dietą, nie ogłaszać się z tym zbytnio nikomu - niech widoczne będą efekty. Najpierw po prostu ograniczałam porcje. Siedziałam dużo w internecie, dużo czytałam na temat zdrowego odżywiania itp. Z czasem coraz łatwiej było mi dotrzymywać pór jedzenia, dokładnie wyliczonej liczby kalorii, która przypada na każdą z nich. Wtedy, na początku, czułam się lepiej, niż kiedyś. Twierdziłam, że to jest takie megazdrowe. Obsesyjnie czytałam fora, artykuły o zdrowym odżywianiu, jakie produkty mają jaki wpływ na nasz organizm. Myślałam o tym często. Za często. Siedząc na lekcji, wracając ze szkoły, idąc do szkoły, czasami nawet rozmawiając z kimś. Odsunęłam się od ludzi, tą sferą swojego życia, którą miałam zarezerwowaną dla innych, bliskich zaniedbałam i znikła. Znikły też jakieś spontaniczne, głupkowate zachowania. Często spadał mi cukier, więc ta moje nagłe zmęczenie, niechęć do rozmów czy czegokolwiek odbijała się na innych. O te dwie wyżej opisane sprawy mam do siebie największy żal, poczucie winy, wyrzuty sumienia. Staram się to jakoś odbudować, ale wychodzi mi rzadko.
Schudłam 15 kg pół roku. Na początku wszyscy mi gratulowali, chwalili samozaparcie, ładną sylwetkę. Z czasem jednak zauważyłam, że patrzą na mnie jak na coś przerażającego. Trochę czasu potrwało zanim sama zobaczyłam, jak naprawdę wyglądam. Wychudzona, płaska, z wystającymi obojczykami, żebrami i kośćmi biodrowymi, z kostuszą twarzą. Próbowałam zwiększać porcje, kaloryczność posiłków - obiecałam swojej mamie po pewnej długiej, płaczliwej rozmowie – ale nie miałam serca. Pamiętam, jak pierwszy raz od dłuższego czasu nie jadłam na śniadanie stałej mieszanki płatków pełnoziarnistych z mlekiem, ale te (obrzydliwie czekoladowe, obrzydliwie słodkie) chocapiki. "Jesteś tym, co jesz" słyszałam wraz z uniesieniem do ust kolejnej łyżki płatków. No trudno, mam przytyć (chociaż i tak nie zamierzam) to przytyję, będę jadła śmietnik, zrobię z siebie śmietnik, mam wszystko głęboko gdzieś (tak sobie wtedy mówiłam). Z przerwami, kiedy miałam nawroty i znów liczyłam kalorie, ograniczałam porcje, próbowałam przytyć. Nie przytyłam ani grama, z czego się cieszyłam, ale też nie schudłam, z czego cieszyli się bliscy.
Przez kolejne kilka dobrych miesięcy głównie przyjaciółka powtarzała mi, że muszę przytyć. Zdałam sobie sprawę z tego, że chyba faktycznie - chociaż kilogram. Jadłam co dwie godziny, ale i tak ćwiczyłam. Miałam po tym okropne wiatry, przez straciłam do siebie szacunek jeszcze bardziej. I tak z przerwami próbowałam przytyć, ale i tak nie chciałam. No byłam rozdarta. Któregoś razu stanęłam w kuchni, byłam sama, powiedziałam, że ja kocham jedzenie, jest tyle różnych pysznych dań, to jest coś fajnego,nie ma co po tym mieć wyrzutów sumienia. Myślałam, że zadziała autosugestia itp. No i od tamtej pory coś się zmieniło. Doszło do tego, że moje obsesyjne myślenie o jedzeniu zmieniło się. Teraz co kilka dni muszę się objeść, obeżreć. Po prostu - kiedy zaczynam jeść muszę zjeść albo dość mało - wtedy jest okej, czekam cierpliwie do kolejnej pory jedzenia, ale jak tylko zapomnę się, podjem coś, to nie mogę się opanować - stoję w kuchni jem, mieszając słodkie ze słonym i tak dalej.
Od jakiegoś miesiąca próbuję z tym skończyć, oczywiście na kilka dni. Chciałabym jeść, jak normalni ludzie, ale jak tak próbuję, to najczęściej wpadam w ten trans obżarstwa. Tydzień temu spróbowałam wymiotów. Wymiotowałam jakieś cztery razy. Nie wiem dlaczego, wczoraj przyznałam się do tego przyjaciółce, jakoś tak głupio chciałam, być chociaż z jedną osobą fair. Powiedziała, że powie o tym mojej matce, że to dla mojego dobra. Ja wiem, że ja wtedy zawiodę. Cholernie i po całości. Po długiej rozmowie dała szansę. Chcę z tego wyjść, ale trochę już nie mam siły. Mam dość takiego życia. Czasami jak zjem takie duże śniadanie, to nie mogę przestać myśleć o jedzeniu, najchętniej położyłabym się wtedy i przespała ten dzień.
Nie czuję się osobą, którą byłam jeszcze rok temu, nie lubię siebie, wiem że często zachowuję się jak chora psychicznie. Do tego dochodzi zanik okresu i problemy z hormonami, czyli totalna huśtawka nastrojów. Źle mi ze sobą. Wspomnę jeszcze o wiatrach, których nabawiłam się przez mój sposób jedzenia oraz problemach jelitowych. Przez nie czasami czuję do siebie obrzydzenie, to one są ostatnio moim największym problemem. Czuję, że mam tam, mówić dosadnie, syf. Piję herbatki, ostatnio próbowałam trochę z syropem na przeczyszczenie, jednak rozleniwił mi jelita, od wczoraj piję herbatę z pokrzywy i chyba jest ok. No właśnie, zapomniałam o czymś ważnym. Przemiana materii, defekacja. Robię wszystko, wszystko zagryzam majerankiem, ziołami prowansalskimi, cynamonem, piję dużo wody, żeby przyspieszyć procesy trawienne w moim organizmie. Do połowy wakacji, nie mogłam wyjść z domu przed poranną toaletą. Teraz już nie, ale do niedawna jedząc coś, myślałam o tym, że zaraz to strawię. To brzmi pewnie megagłupio. Ale tak, ponadto mam trochę obsesje na punkcie mojego układu pokarmowego. Teraz namawiam rodziców do lewatyw. Ich kategoryczne nie mnie nie przekonuję. Oczywiście mówię im, że to dla zdrowia, że przecież mam problemy z jelitami. Jestem zmęczona. Mam dość jedzenia i wszystko co z nim związane, bo to przejęło kontrolę nad moim życiem...