Obsesyjna matka, niskie poczucie własnej wartości, nieudane życie - w jaki sposób mam podnieść swoją samoocenę?
Witam, mam 30 lat, za sobą 3 nieudane związki, przed sobą wyprowadzkę "na swoje" (remont zaczyna się za kilka dni) i kompletny brak napędu życiowego. Największy z moich obecnych problemów to zanik motywacji i siły, by robić cokolwiek. I zupełna niewiara w siebie (ją mam akurat od zawsze, ciągle walczę i ciągle ona się odzywa w różnych sferach). Nie wiem, czy to jest rodzaj depresji? Czy może stan depresyjny/obniżony nastrój, wynikający z lęku i 'zwykłego' okresu żałoby? Ale od początku. Jakiś czas temu postanowiłam zmienić swoje życie i porzuciłam stałą, etatową pracę, by założyć własną działalność gospodarczą (usługową, polegającą na projektowaniu). Przewidziałam, że posiedzę trochę w domu z rodzicami/na kursach i pouczę się, żeby się lepiej do tego przygotować (działalność ta nie jest związana z moim wykształceniem). Zgodzili się. Uczyłam się sporo, skończyłam 2 kursy, przerobiłam wiele książek i czuję, że ten proces 'poznawczy' jest już na ukończeniu, że już niedługo mogłabym zarejestrować firmę i zacząć działać. No właśnie, mogłabym... Coś mnie jednak paraliżuje: jakiś olbrzymi lęk, że nie dam sobie rady, że się ośmieszę, że stracę pieniądze (ZUSy itp. trzeba opłacać), że jeszcze nie jestem dostatecznie przygotowana i nie będę w stanie sprostać wymaganiom klientów (rok temu musiałam zrezygnować z jednego zlecenia, bo stopień trudności zadania przerósł moje możliwości; wtedy porwałam się z motyką na słońce). Sytuację komplikuje fakt, że jestem w ciągłym "dołku" - latem zakończył się mój związek z mężczyzną, na którym bardzo mi zależało i bardzo przeżyłam to rozstanie, nie chciałam, żeby tak się stało - ale to był związek bardzo trudny, on jest DDA, po rozwodzie, z dwójką dzieci, mieszka w innym mieście, a była żona komplikuje mu życie jak tylko potrafi - podejrzewam, że chciał chronić mnie przed tym wszystkim - i siebie przed konfliktem z moją rodziną, która go nie akceptowała, non-stop oczerniała go w moich oczach i naciskała na mnie, żebym z nim zerwała (zwłaszcza matka). Nie chciałam tego rozstania i do dzisiaj nie umiem sobie z tym poradzić - nadal go kocham i tęsknię za nim, mimo, że "racjonalnie" wiele przemawiało na niekorzyść tego związku, a ja przejawiam wiele cech kobiety "kochającej za bardzo", uzależniającej się od ludzi. Dodam, że w związkach wykazuję wiele cech DDA / osoby współuzależnionej, choć w moim domu nie było takich rzeczy jak alkoholizm, awantury czy zdrady. Jedyne, co było, to mój nieuleczalnie chory brat (już nieżyjący) i - jak tak pomyślę - trochę przemocy na linii ojciec - matka (ale nie mam pewności, czy to przekraczało "statystykę", czy nie). Ja na pewno byłam ofiarą przemocy psychicznej - nadopiekuńczości i nadmiernych wymagań. No właśnie. Sytuację jeszcze bardziej komplikuje "gorący oddech na plecach" ze strony moich rodziców. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem już dzieckiem, że i tak byli uprzejmi utrzymując mnie po odejściu z pracy i pozwalając mi na ich koszt się uczyć. Jednak... to jest chwilami nie do wytrzymania. Czuję się traktowana nie jak 30-latka, tylko jak 18-latka. Moja mama jest osobą bardzo dynamiczną i ekspansywną, lubi narzucać swoją wolę. Do tego od zawsze obsesyjnie mnie kontroluje. I tak sukcesem jest to, że już nie grzebie mi w prywatnych zapiskach, nie sprawdza torebki, nie śledzi (robiła to dawniej, kiedy przechodziłam tzw. młodzieńczy bunt). Najgorsza jest jej panika i strach: ona zawsze "tak się o mnie martwi", tak wszystko wyolbrzymia. Chwilami czuję się, jakby mnie uważała za życiowego inwalidę: ona wie, jak powinnam żyć, a ja powinnam się jej słuchać zamiast "szaleć" - tego typu teksty prześladują mnie od wczesnego dzieciństwa. To jej marzenie o moim posłuszeństwie. Tak jakbym ja sama nie miała prawa ani umysłowych możliwości do podejmowania samodzielnych dobrych decyzji. Zwłaszcza, jeżeli chodzi o związki. Mojego pierwszego chłopaka wprost nienawidziła (tu akurat miała rację, bo okazał się człowiekiem bez zasad i szacunku do mnie, dobrze, że już z nim nie jestem). Znienawidziła też drugiego - tego, na którym mi do dziś zależy, choć on ode mnie ucieka i nie chce żadnego bliskiego kontaktu, wykraczającego poza koleżeństwo. Być może w jego przypadku też ma rację, jednak nie w tym jest problem. Problem jest w tym, że mam wrażenie, że jak tylko polubię/pokocham coś/kogoś, do czego/do kogo ona nie ma przekonania albo jej się nie podoba, to od razu osądza mnie źle i w wielu słowach, w wielu rozbudowanych pogadankach na te tematy wdeptuje w błoto "znienawidzonego wroga" (przy czym bliższa jest raczej gardzeniu tym zjawiskiem/człowiekiem), do tego teksty "jak mogłaś?"/"jak możesz?" są normą. Zwalczała tak wiele moich zainteresowań, w tym np. muzyką rockową, kulturą Indii i Bollywoodem, reagowała tak gdy w młodości poszukiwałam innych poglądów politycznych/religijnych, itp. Tak jakbym nie miała prawa zrobić niczego, co jej nie odpowiada, ani być z nikim, kogo ona nie zaaprobuje. Ścisły nadzór, ostra ocena, mega-wymagania. W ostatnich miesiącach, gdy bardzo ciężko przeżywałam rozstanie z moim ukochanym, do czego zresztą swoją postawą też się trochę przyczyniła - wprawdzie podeszła do mnie bardziej po ludzku niż w dawnych latach: przytuliła, pocieszyła, wspomogła dobrym słowem. Widzę, że się starała, i że nasza relacja zaczęła się poprawiać. Jednak gdy tylko trochę zaczęłam się otrząsać i stawać na nogi, piekło wróciło. To piekło, które ma na imię "strach o mnie". Od początku zimy jestem znów zasypywana tekstami i agresywnymi wykładami typu: "powinnaś iść gdzieś, do ludzi, poznać chłopaka i założyć rodzinę, póki jeszcze nie jest za późno"; "musisz iść do pracy, bo jak nie będziesz pracowała długi czas, to nikt cię nie przyjmie". Czuję się jak biegacz z przetrąconym kolanem - albo raczej z połamaną nogą, który jest zmuszany do dalszego biegnięcia, smagany batem po tyłku, "bo nie zdąży". Nieważne, jak się czuję, co przeżywam, mam wypełniać życiowe obowiązki, zawarte w planie, który dla mnie napisali, a czas jest ograniczony. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że ja - sama z siebie - autentycznie chcę mieć męża i dzieci. Chcę pracować, cieszyć się z tego co robię. Tylko... "siadło" we mnie wszystko. Od zeszłego lata nie widzę sensu życia. Wegetuję tak sobie bez celu. Spotykam się wprawdzie z ludźmi, z moimi przyjaciółmi i znajomymi, czasem podróżuję, oddaję się swojej pasji. Ale nic więcej nie jestem w stanie zrobić. Jestem jakaś odrętwiała, pusta w środku, czasem tylko wspominam byłego i mi wtedy trochę dobrze, a bardzo smutno. Niewiele mnie cieszy. Niewiele mnie obchodzi. Na myśl o randce z kimś innym niż mój utracony facet robi mi się niedobrze (zwłaszcza, że mam na koncie zakończony już związek "na pocieszenie" i wiem, że to nie jest dobre wyjście, że to nie jest coś czego bym chciała). Na myśl o szukaniu pracy na etat mam zimne dreszcze. Czuję się taka bezradna, nic nie warta, nic nie umiejąca - mimo że mam wyższe wykształcenie, jakiś staż w pracy też, pokończone kilka kursów, wachlarz kwalifikacji. Ale paraliżuje mnie świadomość, że mam się starać, "bić" o posadę, pokazywać swoje dobre strony ("zapominam" o nich w rozmowie kwalifikacyjnej, albo się czuję bardzo nieautentyczna - jakbym coś recytowała w jakimś przedstawieniu), a później - że mam iść między jakichś ludzi, wstawać o tej samej godzinie, codziennie być w ich otoczeniu i narażać się na to, że mnie będą komentować, może wyśmiewać, na ich ocenę i złośliwości. (Doświadczeń szkolnych nie mam za dobrych, w podstawówce byłam typowym "kozłem ofiarnym", wrażliwym dzieciakiem którego inni szykanowali - może to stąd). Może to wszystko śmieszne, co piszę, ale naprawdę mam taki problem i czuję, że cokolwiek bym nie robiła, jakkolwiek bym nie starała się z tym walczyć - ciągle się boję i ciągle w siebie nie wierzę. Odniosłam wprawdzie sukces jeżeli chodzi o zdobywanie przyjaciół, nawiązywanie znajomości z ludźmi na stopie towarzyskiej, z poznawaniem mężczyzn też nie mam problemów (poza tym, że teraz nie chcę randkować i dobija mnie świadomość, że muszę się z tym pospieszyć jeżeli chcę mieć dzieci, a chcę je mieć - a przez moje obecne nastawienie nie jestem w stanie z nikim być...) - jednak w sferze pracy nadal pozostaje paraliżujący strach, poczucie bycia nikim i blokada przed działaniem. Ponieważ się niedługo wyprowadzam do własnego mieszkania, wiem, że powinnam być niezależna finansowo - ale założenia działalności się jeszcze boję (co zrobić z tym strachem?) a i praca na etacie, co dzień wśród ludzi mnie ciężko przeraża. Jak sobie z tym strachem poradzić? A jak poradzić sobie z rozstaniem? Ciągle się łudzę, że on zrozumie i wróci do mnie. Usycham bez niego i wiem, że dla mnie samej to jest złe. Bo ta nadzieja może być płonna. Do tego wcale nie wiadomo, czy udałoby się nam posklejać wszystko. Czy można jakoś skrócić, przyspieszyć okres żałoby (w lipcu będzie rok po zerwaniu)? I jak go konstruktywnie zakończyć, bez zawierania nieudanego związku "na pocieszenie" albo władowania się w kolejną uzależniającą miłość? I jeszcze jedno pytanie. Wiem, że mojej mamy nie zmienię i że bez sensu są bunty, ucieczki i inne niedojrzałe metody. Jak zmienić samą siebie, żeby uodpornić się na jej "pogadanki", na jej strach i obsesję na moim punkcie? Jak nie pozwolić rodzinie na nieustanne kontrolowanie i nadzorowanie mnie? I wreszcie - nawet, jeżeli ona nie uznaje moich granic i usiłuje żyć moim życiem, dokonywać uzurpacji - decydować za mnie w sferach, do których nie ma prawa (faceci, związki) - jak jej na to nie pozwolić i obronić siebie, nie mając przy tym poczucia winy, porażki, bycia "złą", albo bycia głupim dzieciakiem-buntownikiem? Jak zyskać samodzielność, gdy wszyscy wokół (jestem w tej chwili najmłodsza w całej rodzinie) z jednej strony traktują mnie jak kogoś nieporadnego, niesamodzielnego, nie mogącego sobie na swój sposób radzić z życiem i ciągle, nawet na siłę, pchają się z radami - a z drugiej strony wymagają ode mnie ciągle tak wiele i tak szybko, i próbują rozliczać z wykonania tego? I wreszcie: czy to, co przeżywam, to jakaś forma depresji, czy tylko "zwykły" stan depresyjny, rodzaj chwilowego kryzysu w życiu, a może przekroczenie masy krytycznej przez narosłe w ciągu lat problemy i nie najzdrowsze relacje z otoczeniem? Bardzo proszę o wyrozumiałość, jeżeli napisałam coś niejasno i o odpowiedź - poradę.