To świat jest głupi, czy mnie powinno nie być?
We mnie albo wszystko wre albo nie umiem zmusić się do uciechy czymkolwiek. Właściwie to złość wybucha we mnie różnych rzeczach, bez określenia ważna sprawa lub nie. Kiedy mnie coś wnerwi to akurat to jest najważniejsze nic innego się nie liczy tylko to zniszczyć, oddać komuś, nabluzgać. Siebie lubię w zależności. Czasem są chwile, że w ogóle nie wiem co do siebie czuję. Za to innych czuję niemałą nienawiść, prawie jak jakiś Hitler, i nieufność. Pracy nie mam. Miałam jedną, ukochaną, ale pozwalniali ludzi. Mnie też. To była jedyna praca, która dawała mi wielką satysfakcję i nadzieję na przyszłość... Od tego czasu nie mogę nigdzie zagrzać miejsca. Dwa razy trafiłam od tego czasu na oszustów i traktowanie pracowników jak szmaty i na tym się skończyło. Od roku znów nigdzie nie robię i tak zapewne zostanie - szlag mnie trafi! Czuję się jak wulkan. Jedna iskra i wybucham, nigdy nie wiem kiedy. Poza tym żyję jak wegetująca roślina. Na nic kasy, utrzymuje mnie mama. I narzeczony. Tak 7 lat chodzimy i nie mamy na ślub, na mieszkanie. On też mieszka z rodzicami, bo za mało zarabia na cokolwiek. Ma 37 lat. Ja mam 30 lat. Mam szkołę, staż .Co z tego, jeśli mamy taki region, że na byle roznoszenie ulotek trzeba czekać w kolejce zanim cię zatrudnią?! Człowiek żyły wypruwa, wysyła CV, na które stawonogi i tak nie odpowiadają i guzik! Jak widzę jak inni maja cokolwiek, chociażby pieniądze na tygodniowe wczasy w góry - już kły wytrzeszczam i zagryzłabym! Czuję jakby moje życie skończyło się, a teraz pozostała już tylko wegetacja aż do śmierci :(. Patrzę jak ludzie traktują siebie nawzajem i zwierzęta to obrzydzenie mnie bierze. To akurat temat dla wiedzących o co biega. Ja nigdy nie byłam dla nikogo wredna, złośliwa. Ostatnio samo się to zmieniło. Coś we mnie pękło. I już się raczej nie odbuduje. Nie wiem co z tym zrobić, w każdym razie ja już na to wpływu ani sił nie mam...