W jaki sposób namówić męża, żeby zaczął leczyć się z uzależnienia od alkoholu?

Dzień dobry! Nie wiem od czego zacząć, więc zacznę od początku naszej znajomości. Problem dla mnie jest bardzo złożony, ale przyczyna chyba tylko jedna – alkohol (albo ja). Znamy się z mężem jakieś osiem lat, małżeństwem jesteśmy sześć, obydwoje jesteśmy po trzydziestce kilka lat. Przez rok, zanim zostaliśmy parą przyjaźniliśmy się jak kolega z koleżanką, jeździliśmy razem na imprezy dyskoteki, mieliśmy duże towarzystwo i zawsze wszystkiemu towarzyszył alkohol. Już wtedy mój mąż pił codziennie piwo wieczorem, nie licząc wyjść w wolne dni, kiedy to się upijał. Chyba nie przeszkadzało mi to, bo sama też nie stroniłam wtedy, bawiłam się jak wszyscy z naszego otoczenia, nie upijałam się może, ale zawsze jakiś alkohol sączyłam, zresztą nie mam głowy do picia i na drugi dzień źle się czuję co jest dla mnie argumentem, żeby nie przesadzać. Poza tym wtedy nie dało się nie pić, bo wszyscy pili i dzieżko by się z nimi rozmawiało bez "podkładu". Mój mąż już wtedy prowadził swoją firmę, a ja miałam dobrze dochodową pracę i na wiele było nas stać, pochodzę raczej z mało zamożnej rodziny, w moim domu raczej nie było na co dzień alkoholu, ale wieczne awantury, rodzice w ogóle się nie dobrali. Nie wiem później tę wieczną zabawę tłumaczyłam sobie chęcią jakiegoś odreagowania, po studiach, ciężkiej pracy i nieudanych ograniczających nas związkach. Zaznaczę tylko, że mój mąż wtedy jak i teraz bardzo ciężko i intensywnie pracował, zawsze po takich towarzyskich "występach" w dni wolne rano wstawał i szedł do pracy nie obijając się. Mój mąż ma firmę transportową i wtedy jeszcze sam jeździł zawsze tłumaczył, że musi odreagować po całym tygodniu pracy. Pierwszy niepokojący sygnał miał miejsce w sylwestra, który kojarzę raczej z tym, że zostaliśmy parą niż z tym zdarzeniem. Mój mąż wtedy, jak zwykle na tego typu przyjęciu upił się do nieprzytomności, tzn. on zawsze prosto idzie, z wszystkimi rozmawia, na różne tematy, tylko nie ma świadomości, czyli nic na drugi dzień nie pamięta i ma mętne prawie zamknięte oczy. Uciekał po jakichś lasach przed kimś, kto go podobno gonił po czym jeden silniejszy kolega go dosłownie przyniósł, a on wybił głową szybę w oknie (krew, rozbita szyba i głowa). Przeprosił, powiedział, że dla mnie się zmieni, co już wtedy świadczyło, że to nie pierwszy przypadek i że on wie, że coś jest z nim nie tak. Powiedział pierwszy raz, że mnie kocha (a mój mąż nie jest wylewny, chyba że dla dzieci), nawet chyba nie rozpatrywałam tego w kategorii wybaczania, po prostu przeszliśmy do porządku dziennego. W między czasie często były sytuacje, że z jakichś imprez, wesel itp. siłą musiałam go wyciągać, ale bez awantur, na co dzień byliśmy szczęśliwą parą, rozumieliśmy się bardzo dobrze, prawdziwa dojrzała miłość (tak mi się wydaje). Druga sytuacja miała miejsce na wczasach, (pół roku po tym sylwestrze) w dużym towarzystwie i bardzo zakrapianych, mężczyźni prawie nie trzeźwieli przez tydzień. Mój chłopak wtedy wsiadł do samochodu, prawie nie trzymając się na nogach (nikt tego nie widział), po czym jadąc dzwonił do mnie mówiąc, że goni go policja, następnie dawał mi do telefonu starszego aspiranta policji, którego sam udawał. Wrócił nad ranem, przepraszał, obiecywał, mówił, że nie jest mnie wart itd. Zaznaczam, że nigdy nie był agresywny wobec mnie, raczej wobec siebie. No i dalej żyliśmy, planowaliśmy, postanowiliśmy się pobrać, dzień przed zaręczynami oficjalnymi z rodzicami (bo w ogóle to oświadczył mi się w Wieliczce kilkaset metrów pod ziemią w kościele z soli) znowu miał wybryk po dużej ilości alkoholu z uciekaniem, dzwonieniem i wtedy na przeprosiny obrał już inną metodę. Chciał odejść, bo bał się, że zmarnuje mi życie, ale ja brnęłam w to dalej, chyba nawet sama go wtedy prosiłam, żeby został. Nie wiem, czy to wstyd przed rodziną, wszyscy go uważają za prawie wzór cnót (szczególnie z mojej strony), mądry, bogaty, wykształcony, pracowity (prawie na wszystko zapracował sam), dobry - wszystkim zawsze pomaga (finansowo i inaczej również). Na drugi dzień zaręczyny, wzruszenie, płacz szczęścia, ustaliliśmy datę ślubu. Dalej żyliśmy, szczęśliwi, dorabialiśmy żeby zapewnić sobie jakiś start. Mój mąż wiele w życiu od siebie wymaga, przyzwyczajony jest do dosyć wysokiej stopy życiowej, duże pieniądze, ogromny stres w firmie i nie bardzo chce przyjmować pomocy od innych. W między czasie nadal dosyć dużo imprezowaliśmy, alkohol w naszym życiu był zawsze, piwo pije codziennie odkąd go znam, nawet interesy twierdził, że nie da się inaczej załatwić jak przy alkoholu i faktycznie tak było. Ale jakichś szczególnych ekscesów nie było, chociaż faktycznie nie wiem kiedy, ale przybrałam metodę nie drażnienia go jak wypił (czyli nie mówiłam, żeby już nie pił, wracałam sama z tych imprez czy wesel, czy przyjęć rodzinnych on później wracał grzecznie kładł się spać). Nikt nie zauważa nic, oprócz jego taty (też alkoholik leczący się i nie pijący, bardzo dobry i mądry człowiek prowadzący dużą firmę), a może ktoś zauważa tylko nic nie mówią. Nie wiem, ja w każdym razie coś czułam, ale to wszystko zdarzało się później na tyle rzadko, a na co dzień wręcz sielanka, doskonale się rozumieliśmy, podobne plany, nauczyliśmy się kompromisów. I to też chyba był błąd z mojej strony. Ludzie uważali nas za przykładną parę, koledzy mojego męża podawali mnie za przykład, że potrafię tak bez awantury wyjść z imprezy i pozwolić mu zostać z kolegami i "upodlić" się do końca, a ja chyba gdzieś podświadomie czułam, że takie awanturowanie może źle się skończyć. Zmniejszałam ryzyko. Problem był, on sam teraz mówi, że to wraca ze zdwojoną siłą. Następnie był ślub, wesele, pierwsza córka. Mój mąż okazał się wspaniałym mężem i ojcem, bardzo dobry kontakt z dzieckiem. To ja jestem chyba nawet gorsza, mam mniej cierpliwości, on na co dzień jest wręcz aż za spokojny, wszystkich potrafi zrozumieć i wytłumaczyć, pomagamy sobie. Czasami wydaje mi się, że wyolbrzymiam, że przecież on ma tylko jedną wadę, że nie ma ludzi bez wad. I może to jest prawda. Nadal codziennie wieczorem piwo. Mało imprez, raczej tylko rodzinne i z przyjaciółmi. Dziecko zazwyczaj kładłam wcześniej, więc nie patrzyło na "upodlenie ojca", nigdy nie było awantur. Kiedy byłam w ciąży z drugą córką, a pierwsza miała ok. roczek, dwa i pół roku po ostatnim wybryku, wróciliśmy z zaręczyn od mojej kuzynki. Był bardzo pijany, położyłam córkę spać, zamknęłam ją w pokoju i chociaż zawsze często się budziła tę noc przespała całą. Ja poszłam się kąpać a mój mąż prawie śpiąc z butelką piwa oglądał coś w telewizji lub czytał gazetę, bo robi to i to po pijanemu, chociaż mnie się wydaje, że nie widzi na oczy. A zapomniałam, że chciał przenieść imprezę do nas łącznie z pijanym kuzynem, ja zabroniłam i jakimś cudem go przywiozłam samego, ale był zły. Kiedy wyszłam z łazienki, walił głową w szybę, ale szyba była wzmacniana i tylko nabił sobie guza, kiedy próbowałam go uspokoić wybił szybę od jednych drzwi zamknął się w łazience i straszył, że podetnie sobie żyły, pociął sobie tylko dłoń. Wezwałam wtedy sąsiada kolegę, pomógł nam i zabrał go do siebie, bo ja już się bałam z nim być w takim stanie. Nasza córeczka starsza, która już wtedy miała "szósty zmysł" nie obudziła się w trakcie tej awantury nawet na chwilę. Zresztą nasze dzieci nigdy nie widziały żadnej awantury, bo u nas nie ma awantur. Na drugi dzień nic nie pamiętał, próbował trochę mnie obwiniać, że go wygoniłam z domu. Spakował się, chciał się wyprowadzić dla naszego dobra, bo jak sam twierdził, nic nie pamięta i nie wie czy kiedyś nie zrobi nam krzywdy. Sama prosiłam, żeby został, ja z brzuchem i maleńkim dzieckiem. Dałam nam jeszcze jedną szansę, wtedy mówiłam, że ostatnią. Znalazłam lekarza, namówiłam mojego męża z ogromnym trudem i pojechaliśmy do niego, wszystko opowiedzieliśmy. Lekarz stwierdził, że nie jest alkoholikiem (przypominam, że codziennie pije piwo lub kilka i myślę, że od kilkunastu lat) i na terapię się nie nadaje. Jedynie, jak to on wytłumaczył, jest jakby uczulony na pewną ilość alkoholu, która odbiera mu normalne myślenie. Wtedy wydawało mi się to proste. Teraz mam żal, że tacy lekarze istnieją. Mój mąż nie pił "mocnego alkoholu" ok. roku, piwo codziennie (nie mógł się nim upić, bo ma dosyć mocną głowę, więc brzuch by mu rozsadziło, bo musiałby wypić ogromną ilość). Później wszystko wróciło do normy. Teraz już nie prowadzimy tak rozrywkowego trybu życia, mamy dwie cudowne córki (trzy i pięć lat), jesteśmy dosyć zamożni, mamy wiele planów, chcemy wybudować jeszcze jeden dom na starość, wyobrażamy sobie nasze córki kiedyś, staramy się zapewnić jakąś przyszłość. Wolne dni spędzamy razem. Mój mąż jest niesamowitym ojcem, dziewczynki go uwielbiają. Na co dzień jesteśmy przykładną rodziną, dzieci nigdy nie widziały awantur. Od ostatniej niebezpiecznej sytuacji minęło ponad trzy lata. Piwo jest nadal codziennie, nadal chodzę jak truś jak jest pod wpływem dużej ilości alkoholu i jakoś się udawało. Trochę życie jak na bombie. Cztery dni temu zrobiliśmy grilla, przyszła kuzynka z mężem i kolega z żoną, z którymi nie widzieliśmy się ok. roku. Dzieci biegały, my biesiadowaliśmy. Mężczyźni już prawie doszli do punktu krytycznego (dzieci położyłam wcześniej). Mój mąż chciał jechać z kolegą i jego ciężarną żoną do nich, nie wiem po co, bo chyba po drodze by usnął, ale postawiłyśmy się, pojechali. Nn pomógł mi posprzątać, pijany, zaczął podlewać trawę i przyszedł w którymś momencie do kuchni i zaczął mnie pytać grzecznie, dlaczego mu nie pozwoliłam jechać (jakby chciał mnie sprowokować do kłótni). Ja mu zaczęłam mówić, że musi myśleć w takich chwilach, że ma nas, córeczki. A on odebrał to tak, że ja mu zarzuciłam, że nie kocha dziewczynek. Zaczął płakać i krzyczeć, że kocha je nad życie, a ja jestem zła i mówię takie straszne rzeczy. Pobiegł z tyłu domu i zaczął kopać w drzwi od piwnicy, bo niby nie chciały się zamknąć, aż wypadły z zawiasów. Ja już nic nie mówiłam, tylko delikatnie krzątałam się po domu i z ukrycia obserwowałam co on robi. Uspokoił się, usiadł przed telewizorem, jadł cisto, a ja poszłam się kąpać (było ok. 23). Kiedy wyszłam on się krzątał, przyszedł do łazienki myć zęby, podałam mu pidżamkę i powiedziałam, że wyjdę przed drzwi na werandę zapalić. Kiedy siedziałam sobie i się odstresowałam, mój mąż wyszedł i mówi, że go gonią potwory. Ja na to, żeby się nie wygłupiał i poszedł na górę spać, a on zamknął drzwi i przekręcił zamek od środka. Wpadłam w panikę, on sam w takim stanie i dzieci, mam bujną wyobraźnię (tyle się słyszy o przykładnych ojcach albo matkach, którzy mordują swoje rodziny i sami popełniają samobójstwo). To była godzina koszmaru. Obleciałam cały dom czy czasami coś nie zostało otwarte, ale przecież ja mam manie zamykania wszystkiego przed snem. Nie chciałam walić w drzwi, żeby dzieci nie obudzić, skamlałam pod drzwiami jak pies, żeby mi otworzył, ale jego tam chyba nie było. Szczęście, że mam też manię noszenia telefonu przy sobie, nawet w szlafroku. Zadzwoniłam po siostrę, która pojechała po klucze do mamy (ma od naszego domu, bo zajmuje się dziećmi). Siostra dotarła w ciągu godziny, która była chyba najgorszą w moim życiu. Weszłyśmy do domu a on sobie spał na górze, nic nie zrobił, ale zrozumiałam, że mogło się stać wszystko, przecież sam mówi, że nie jest siebie pewien. Rano nie wytrzymałam, wyzwałam go od najgorszych świrów i wykrzyczałam, że albo leczenie, albo rozwód. On był na początku bardzo zdziwiony, nic nie pamiętał, a później jakby chciał mnie obwinić. Zły był, że zastał moją siostrę (co miałam zrobić, bałam się już z nim zostać). Spakował się i powiedział, że się wyprowadza, wtedy jeszcze dziewczynki spały. Mówił że on się nie będzie leczyć, bo wie, że to się nie uda i najgłupszy argument jaki słyszałam że "nie ma na to czasu", nie potrafię tego zrozumieć, mówi że kocha nas a nie chce spróbować. Ma wspaniałą rodzinę, jesteśmy na co dzień szczęśliwi. On chyba nas po prostu nie kocha, to wszystko to jakiś film. Prosiłam, błagałam, żeby się leczył, bo inaczej faktycznie tylko rozwód. Walizka stała już spakowana, dziewczynki powoli zaczęły się wybudzać i schodzić na dół, zalały go pytaniami o walizkę. Jakoś wytłumaczył, że jedzie w trasę. Myślałam, że z nimi jakoś się udało. Wywiozłam dzieci do mamy i próbowałam z nim jakoś rozmawiać, po raz następny mówiłam, że mu pomogę, ale on kategorycznie, że nie będzie się leczył, bo to nic nie da. Wróci za rok, dwa, pięć lub dziesięć lat ze zdwojoną siłą. Po prawie całym dniu rozmów chyba mu przyznałam rację, mój mąż nie chce nas krzywdzić. Powiedział, że dzieci zostają przy mnie (bo wie, że nie ma innej możliwości), wszystko co w kredycie on bierze a to co spłacone moje, że mam posprzedawać działki i kupić sobie mieszkanie, samochód jeden dostaje, na dzieci będzie dawał. Mam przecież pracę, jestem zdrowa, on się na razie wyprowadzi do hotelu. W ciągu tygodnia wynajmie coś, ja mogę zostać w domu do czasu, kiedy nie znajdziemy dla mnie mieszkania, wszystko będzie opłacał. No jakby nadal sielanka, przecież tyle jest strasznych rozwodów, powinnam to wszystko wziąć i spieprzać gdzie pieprz rośnie, ale ja go kocham, kocham moją rodzinę. Patrzę na twarze moich dzieci i jak ja im to powiem, przecież one nie widziały nigdy między nami awantury. Zdruzgotana przystałam na te wszystkie warunki, bo on ma racje z wszystkim, tyle że nie mogę zrozumieć czemu mając tak wspaniałą rodzinę nie chce się leczyć. Pojechałam, jeździłam po mieście, spotkałam się z jego ojcem, który zna temat, poradził żeby powstrzymać się z działaniami tydzień. Chciałam go posłuchać, wiem że powinnam mu dać spokojnie myśleć, że sam powinien do pewnych wniosków dojść, że powinien za nami się stęsknić. Miałam przyjechać dopiero z dziećmi, jak już go nie będzie, ale on jakby to wszystko przeciągał, dzwonił a to gdzie to jest, a to jak się bak otwiera, a to że tu dokumenty zostawił. W końcu wieczorem przyjechałam do domu, dzieciom naświetliłam, że tata na tydzień w trasę wyjeżdża, przecież często tak było. On mi powiedział, że w weekend zobaczy się z nimi, wszystko OK, ale jak już wcześnie wspomniałam, moja starsza córka ma "szósty zmysł". Jak jechałyśmy jeszcze w samochodzie, zaczęła bardziej niż zwykle dopytywać: czemu taty nie będzie, a czemu z nią się nie pobawi po kąpieli i takie tam, płakała, przecież mój mąż często wyjeżdżał. Ja już wtedy wiedziałam, że nie dam rady, jej smutna twarz. Łzy ciągle mi się cisnęły do oczu. Kiedy bawiły się w wannie, zadzwoniłam do niego, że tak nie damy rady, musimy to zrobić stopniowo, że ma przyjechać, pobawić się i położyć je jak zawsze, a jak będą spały to pojedzie. No i tak zrobiliśmy, ale moja starsza córcia, kiedy położył się koło niej (normalnie usypiają same), oplotła go rękoma tłumacząc, że robi to, żeby sobie nie poszedł. Usnęły, zszedł, powiedział mi to, a ja nie dałam rady, zaczęłam go błagać, żeby się leczył. On cały czas kategorycznie nie, tę noc został. Bez ustalenia żadnych konkretów, walizkę nadal wozi w samochodzie. Na następny dzień zobaczyłam, że nie ma obrączki, jakby mnie chciał ukarać, nie wiem za co, później założył. Wieczorem zaczął pić piwo, zwróciłam mu uwagę, że musi przestać, a on tylko cicho powiedział "dobrze". Nie wiem, czy dokończył. Jestem zdruzgotana, nie wiem co robić. Proszę o pomoc, bo nie wiem co nas czeka na następny raz albo jego, bo o to też się boję. Przecież to, że odejdzie to nic nie da, na ulicy może komuś coś zrobić albo sobie. Nie wiem czy jest niebezpieczny...

KOBIETA ponad rok temu

Witam!

Pani mąż ma bardzo poważny problem, który powinien zostać skonsultowany ze specjalistą - lekarzem psychiatrą lub psychoterapeutą specjalistą leczenia uzależnień. Alkohol zmienia zachowanie i myślenie Pani męża, wywołuje również stany, które mogą mieć charakter urojeniowy lub halucynacji (diagnozę tego rodzaju problemów można przeprowadzić specjalista wyłącznie na bezpośredniej wizycie). Dlatego taka pomoc specjalisty jest niezbędna, by móc zdiagnozować problem oraz podjąć odpowiednie kroki w celu zmiany sytuacji. Warto, żeby uczestniczyła Pani w takiej konsultacji, ponieważ to Pani zaobserwowała niepokojące objawy oraz zachowania, których mąż po wytrzeźwieniu nie pamięta. Mąż najwyraźniej wykorzystuje Pani uczucia i oddanie i nie chce się leczyć. Mówiąc, że odejdzie, by nie zniszczyć życia Pani czy dzieciom, prowokuje Panią do proszenia a nawet błagania go, by został. Po raz kolejny okazuje się, że mimo jego zachowania i braku jakiejkolwiek poprawy nadal jesteście razem. Stopniowe rozstanie może być trudne - mąż może po raz kolejny zdobywać Pani zaufanie i umacniać Panią w przekonaniu, że chce się zmienić. Do kolejnej okazji, kiedy będzie mógł się upić. Codzienne spożywanie alkoholu i upijanie się do utraty świadomości są niebezpieczne dla zdrowia oraz zmieniają myślenie. Niestety osoba pijąca ma olbrzymi wpływ na swoje środowisko. Opisuje Pani, jak z czasem dostosowywała się do zachowania męża. Takie zmiany w Pani są niepokojące i również powinny być skonsultowane ze specjalistą  - terapeutą osób współuzależnionych. Czuje się Pani niepewna, a wręcz zastraszona, kiedy mąż sięga po alkohol. Dlatego należałoby zrobić coś, co wpłynie na poprawę sytuacji w Waszym związku. Kocha Pani męża i mimo wszystko ma nadzieję, że on może się zmienić. Dlatego też warto skorzystać z pomocy specjalistycznej - terapii uzależnień/współuzależnienia oraz terapii rodzinnej (włączając w nią dzieci, jeśli będzie taka potrzeba). Dzieci wbrew pozorom widzą i rozumieją bardzo wiele. To, że w domu nie ma awantur nie oznacza, że dzieci widzą sielankową relację rodziców, którą staracie się Państwo przed nimi kreować. Każde napięcie i trudne emocje między rodzicami są wyczuwane przez dzieci. Dlatego dziewczynki mogły zareagować w opisany sposób, kiedy mąż się wyprowadzał. Zachowanie męża, kiedy się upija oraz jego codzienne spożywanie piwa i Pani reakcje na to mogą negatywnie wpływać na córki. Warto, żeby zastanowiła się Pani, czego oczekuje od związku z mężem i jak ma wyglądać przyszłość Waszej rodziny. Tłumaczenie męża, że po leczeniu to wróci nie jest argumentem przemawiającym za pozostawieniem sytuacji w obecnym stanie. Leczenie może wpłynąć na poprawę Waszego życia, pod warunkiem, że on będzie chciał takich zmian. Jeśli zrobi to z przymusu, to faktycznie leczenie może nie przynieść trwałych efektów. Mąż nie może także oceniać trwałości i jakości efektów leczenia, bo do tej pory nie brał udziału w żadnej formie terapii (a przynajmniej Pani o tym nie wspomina). Dlatego warto z nim o tym rozmawiać i wspólnie szukać rozwiązania tej sytuacji. Martwi się Pani, że on może komuś lub sobie zrobić krzywdę w stanie upojenia alkoholowego. Ale to nie Pani odpowiada za jego zachowanie! On jest osobą dorosłą, która ma pełnię praw, ale także obowiązków. Jeśli ma problemy po alkoholu, to chcąc zmienić swoje zachowanie, powinien przestać pić. Jednak nie zależy to od Pani, tylko od niego. Dlatego wszelkie zrzucanie na Panią winy, za to co się z nim dzieje, jest bezpodstawne i zapewne ma na celu manipulację Pani decyzjami. Proszę nie brać na siebie odpowiedzialności za to, co robi Pani mąż, gdyż nie jest to Pani działanie. Podsumowując, uważam, że problemy męża należy skonsultować ze specjalistą uzależnień. Pani natomiast polecam spotkanie z terapeutą zajmującym się współuzależnionymi. Jeśli zadecyduje Pani, że chce dać temu związkowi jeszcze jedną szansę, to zachęcam do podjęcia się psychoterapii dla rodzin.

Pozdrawiam

0
redakcja abczdrowie Odpowiedź udzielona automatycznie

Nasi lekarze odpowiedzieli już na kilka podobnych pytań innych użytkowników.
Poniżej znajdziesz do nich odnośniki:

Patronaty