Podwójne życie
Witam, mam 18 lat. Ciężko mi pisać. W sumie wciąż czuję, jak obsiadają mnie myśli ironii i śmiechu na ten temat. Teoretycznie wydawałoby się, że powinnam być dorosłym, poważnym człowiekiem... Niestety w rzeczywistości jest trochę inaczej. Mam problem z sobą. Owszem, każdy ma... Otóż od 7 lat głodzę się, ćwiczę, wymiotuję, wyniszczam, zabijam i walczę o moje złudne, cho***e szczęście od nowa. Każdego dnia, każdego ranka... Etap w moim życiu jest obecnie taki - że depresja zjada mnie od środka. W realu nikt nie wie jak jest, nikt nie wie co się dzieje, jestem przecież tą dziewczyną 'wiecznie uśmiechniętą, dobrze się uczącą, miłą'... Niestety to nie jest prawda. To wszystko brednie. Okrutna maska, która przywarła do mnie... (w sumie to już nie wiem jakiej, nie wiem nawet jaka jestem ja sama...)
Nienawidzę siebie, generalnie to po tych wszystkich latach chyba całkowicie. Często mam ochotę skończyć to całe życie, ale powtarzam sobie, że to nie jest odwaga, odwagą jest żyć i stawiać czoło temu co dzieje się i spotyka nas każdego dnia... Tylko że to jest niezmiernie trudne. Jestem podobno osobą nadwrażliwą, na pewno - izolującą się od społeczeństwa (staram się z tym walczyć). Przez rok nie miałam okresu. Wrócił, jednocześnie zrzucając na mnie lawinę własnych myśli pod tytułem "i co szmato? Myślisz sobie, że jesteś chora? Bardziej chyba na głowę, albo na otyłość... nawet ta durna menstruacja wróciła!". Tak, wiem, to żałosne. Jak cała ja i moja egzystencja na co dzień. Problem w tym, że ja już nie mam siły - nikt tego nie rozumie - ale naprawdę jestem już tym zmęczona. Codziennym 6-7-nawet 8-krotnym zwracaniem. Tym całym zmarnowanym czasem. Brakiem przyjaźni, miłości. Brakiem normalnego życia. Pustką.
Nie wiem co chcę - co chciałabym robić. Każdy ma wobec mnie jakieś oczekiwania - plany, ale ja tak stricte to w sumie boję się wszystkiego. Począwszy od rutyny (tej chorej i tej normalnej, statystycznej) jutra, przyszłego tygodnia, roku. Skończywszy na śmierci moich najbliższych. Nie radzę sobie z sobą. Nie mogę zebrać się nawet na podróż do psychologa. Mimo że mieszkam w dużym mieście. Matka ostatnio stwierdziła (osoba wykształcona, niegłupia, na wysokim stanowisku) 'jeśli wierzysz w tych cholernych psychologów to idź! Idź i powiedz jaka jesteś głupia'. Ja sama nie wiem co myśleć. Nie rozmawiałam o tym praktycznie prawie z nikim (jest jedna chora koleżanka, o której dolegliwości nie wie nikt również). Czasami wydaje mi się, że to nie jest prawda, że to niemożliwe, że po prostu wmówiłam sobie, że coś jest nie tak, ale zdanie zmienia się diametralnie, kiedy stoję nad umywalką/sedesem patrzę w lustro i wyję, kiedy nie mogę znieść siebie w tym ciele. W sobie. Tolerować. Kiedy boję się każdego następnego dnia, siebie, ludzi, życia.
Nie potrafię sobie pomóc. Wiem, że wszyscy mają problemy. Ale widocznie ja jestem za słaba, za mała w tym wszystkim, a spadłam już tak nisko, że aż samej ciężko mi w to uwierzyć. Obecnie przy 171-2 cm wzrostu ważę tragiczne 42-3kg. Wstaję rano, myję zęby, 'nakładam uśmiech', wychodzę i udaję, że żyję. Gram, że na czymś mi zależy... Wmawiam sobie, że coś znaczy i wierzę naiwnie, że coś się zmieni... Tylko jest tak samo... Wszystko płynie, a ja stoję w miejscu. Coraz mocniej zgaszona. Jak mogłabym sobie pomóc? Może to i głupi pomysł napisać tutaj, ale jakieś prostsze wyjście. Jakiekolwiek. Bo nie daję już sobie rady.
Moje życie to tylko waga, żarcie, ewentualne zwracanie i wszystko, co jest z tym związane. To jest część mnie, element nieodzowny, nie wyobrażam sobie istnienia bez tego. Przytycia - rzecz jasna również. Pocieszający jest fakt, iż np. moja matka nie jest specjalnie zmartwiona moją wagą, siostra, ojciec, znajomi - wszyscy się przyzwyczaili. Jest normalnie. Może to tylko jakiś rodzaj hipochondrii? A może to ja zabijam się ukradkiem przez tyle lat. Nieustannie wmawiając sobie bezmyślnie, że tak będzie lepiej, będę szczęśliwa, jakaś, jakakolwiek. Bo to szczęścia nie daje. Tylko złotą klatkę i pustkę zżerającą aż po szpik. Zabierającą wszystko. Pozdrawiam.