Rozstanie i emocje mu towarzyszące
Witam! Mam 20 lat. Nieco ponad półtora roku temu poznałam chłopaka, młodszego o rok, z którym do ubiegłego tygodnia byłam w związku. Układało się różnie. Największą przeszkodą była odległość, ponieważ dzieliło nas ponad 300km. Widywaliśmy się średnio co dwa tygodnie w weekendy - czasem częściej i dłużej, jak tylko nadarzyła się ku temu okazja. Był to nasz pierwszy poważny związek. Potrzeba było wielu wyrzeczeń, niepotrzebnych emocji, tęsknoty i łez, żeby to przetrwać, jednak cały czas mieliśmy na co czekać. Ja zaczęłam studia, jednak przeprowadzka do innego miasta, brak bliskości z nim, problemy z mieszkaniem, wpędziły mnie w nastroje, które być może można było nazwać depresją. Minęły dwa miesiące, kiedy zdecydowałam się poddać, zrezygnowałam ze studiów i wróciłam do rodzinnego miasta z zamiarem rozpoczęcia studiów w zupełnie innym mieście od następnego roku akademickiego - razem z ukochanym. Dodam, że byłam dwukrotnie u psychiatry, który przepisał lek antydepresyjny, którego ostatecznie nie zdecydowałam się zażywać. Jakiś czas po powrocie do rodzinnego miasta w styczniu, nastroje minęły prawie jak ręką odjął. Między nami wszystko układało się dobrze - przynajmniej tak mi się wydawało. Jednak w ubiegłym tygodniu, po dwugodzinnej kłótni przez telefon coś pękło. Usłyszałam, że musimy poważnie porozmawiać. Pierwszy raz wypowiedziane takim tonem i w takim momencie, dlatego wiedziałam, że coś jest faktycznie nie w porządku. Po 4 dniach okropnych nerwów, braku snu i jedzenia, zastanawiania się o czym będzie ta rozmowa, przyjechał, żeby poinformować mnie iż na tę chwilę nie wyobraża sobie ze mną być, na razie to koniec, jest zmęczony, musi trochę ode mnie odpocząć i chce mieć trochę czasu dla siebie. Ponadto usłyszałam też, że jestem dla niego zbyt słaba a on nie potrafi być na każde moje zawołanie codziennie 24h na dobę, ponieważ nie ma przez to czasu na swoje pasje, naprawdę mnie kocha i może jeszcze kiedyś spróbujemy i będziemy znów razem. Powiedział również, że robi to nie tylko dla siebie, ale też i dla mnie i być może dla nas, że potrzebuję 'kopa' i muszę uporać się sama ze sobą tylko i wyłącznie dla swojego dobra, a nie uzależniać każdą moją chwilę, nastrój i decyzję od niego. Mieliśmy na studiach razem zamieszkać, o czym rozmawialiśmy od pół roku i oboje byliśmy na to zdecydowani. Z początku myślałam, że może tego się przestraszył. Aktualnie od tygodnia każdą chwilę spędzam na zastanawianiu się, dlaczego wszystko nie potoczyło się inaczej. Zdałam sobie też niestety dopiero teraz sprawę z tego, że sama jestem sobie winna. Mogłam się ocknąć wcześniej, po każdej kolejnej pretensji o wyjście z kolegami, kolejnym telefonie, histerii z najbardziej błahego powodu, kolejnym mało istotnym problemie i moim nastrojem w związku z tym, którymi go cały czas obarczałam. Swoimi nastrojami psułam prawie każde wspólne wyjście, na które przecież nie mieliśmy zbyt wiele okazji, denerwowała mnie muzyka, bałam się być sama wśród tłumu i wśród nowych ludzi. Kiedyś było inaczej - lubiłam wychodzić i poznawać ludzi. Od jakiegoś czasu boję się nowych, niespodziewanych sytuacji. Boję się, że sobie nie poradzę, że znów będę źle się czuła i wróci to, co przeżywałam w związku z depresją, o której mówiłam wcześniej. Cały czas będąc z nim, bałam się, że zmieni z dnia na dzień zdanie, że zostanę sama, że już go nie będzie, nawet w każdej chwili pod telefonem. A to powodowało ciągłą potrzebę zapewniania mnie o uczuciu, o tym, że jest i wspiera. On cały czas był bardzo cierpliwy. Wiedział, że nie wynika to do końca z mojego charakteru, ponieważ od czasu do czasu zdarzały się przebłyski dawnej mnie - tej pewnej siebie, swojego zdania i własnej wartości. Był wyrozumiały, próbował pomóc, miałam wrażenie, że trochę też się przyzwyczaił. Być może gdybym wcześniej poszukała pomocy, nie doszłoby do tej sytuacji. Bardzo mi na nim zależy i chciałabym jakoś poradzić sobie sama ze sobą. Póki co nie odzywam się, nie dzwonię i na siłę udaję, że doskonale sobie radzę bez niego. Wiem, że to potrwa i chciałabym w jakiś sposób nakłonić go do tego, żeby dał mi szansę i popracował nad tym razem ze mną, ale nie chcę z drugiej strony o to prosić i wywierać presji. Podczas rozmowy o rozstaniu zapewnił mnie, że mogę na niego liczyć, ale z drugiej strony, zawsze się tak mówi dla złagodzenia sytuacji. Nie wiem co mam o tym myśleć i czy faktycznie warto mieć jeszcze na cokolwiek nadzieję. Sęk w tym, że męczy mnie już ciągły strach z jednej strony przed samotnością, z drugiej przed nowym, niespodziewanym i nieznanym. Rodzice i znajomi bardzo mnie wspierają, nie mogę na to narzekać. Dopiero teraz widzę ile zaniedbałam przez zapatrzenie i kurczowe "uczepienie się" jednej osoby. Chcę też wierzyć, że te półtora roku niezbyt łatwego związku nie poszło na marne i wierzę, że warto postarać się i poczekać. Nie wiem tylko jak to zrobić, od czego zacząć i jak to przetrwać. Chciałabym nauczyć się cieszyć życiem i tym, co mam. Również dla niego, bo być może wtedy byłoby nam razem lepiej.