Trudne dzieciństwo i narkotyki skomplikowały moje życie. Czy da się na nowo poukładać relacje z ludźmi?

A więc zacznę może od tego, iż bardzo irytuje mnie fakt, że opowiadam o sobie, i może przeczytać to każdy kto wejdzie na tą strone. A jest to dla mnie bardzo trudne, bo niechętnie dzielę się tym co czuję z innymi, tym bardziej na forum publicznym, a teraz robię to tylko dlatego, że zaczynam tracić wiarę w siebie, co jeszcze nigdy się nie stało. Zawsze, nawet jak nie mogłem wyjść z narkotyków (bo ćpałem i to dosyć "intensywnie"), nawet kiedy byłem mieszany z błotem przez rowieśników, bałem się chodzić do szkoły, żeby znowu nie być pośmiewiskiem dla wszystkich wierzyłem, że będzie dobrze, starałem się szukać dobrych stron, zamiast po prostu zaakceptować, że jest jak jest, bo to rujnowałoby to w jaki sposób postrzegałem świat lub po prostu moje dziecinne i naiwne wyobrażenie o świecie. Najgorsze w tym wszystkim, było to, że nie rozumiałem czemu ja muszę być popychadłem, co takiego zrobiłem, żeby zasłużyć na takie traktowanie? Czym, oprócz narodowości, różniłem się od moich "oprawców". Byłem dzieckiem, a wtedy właściwie nastolatkiem, całkowicie mieszczącym się w granicach normalności, a nawet mogę powiedzieć, że byłem dobrym chłopakiem, byłem uczciwy, bezinteresowny, miły, nie kłamałem, miałem dobre kontakty z rówieśnikami - posunę się nawet tak daleko, że powiem, że byłem lubiany! Ale byłem lubiany tylko w Polsce. Po skończeniu 5 klasy podstawówki, wyjechałem do Anglii, do ojca, który zostawił Matkę, moją 2-letnią Siostrę i mnie bez grosza, dla innej kobiety, która zreszta jest… nie ma słowa żeby to opisać, więc opiszę to w kilku słowach - kimś kto wie, że jej facet, zostawia za sobą rodzinę, z która spędził 13 lat, przez cały ten czas był przykładnym ojcem i zostawia ją tak o, po prostu, nawet nie usiłując zachowywać pozorów, że coś jeszcze znaczymy. Więc tym bardziej to zabolało. Gdyby nie pomoc od strony Dziadków (którzy de facto byli biedni i między innymi dzięki takim ludziom jak oni czasem odzyskuję wiarę, że są jednak ludzie bezinteresowni, potrafiący się dzielić i współczuć, ale są to ludzie starzy - to pokolenie jest po prostu porażką. Jakbym miał wybór, urodziłbym się ze 20 lat wcześniej, kiedy może nie bylo takich "luksusow" jak teraz, ale były zasady, wg których ludzie postępowali. A teraz? Ja chciałbym być taki jak kiedyś, ale po prostu nie warto... już mam dosyć bycia wykorzystywanym. A to wygląda tak, że albo jesteś manipulantem, albo jestes manipulowany. Ludzie, nie mówię oczywiście, że wszyscy, ale zdecydowana większość, z którą miałem doczynienia, biorą Twoje cechy, potocznie uważane ze cechy dobre, za słabości. A słabości bardzo łatwo wykorzystać) prawdopodobnie Matka wylądowałaby pod sklepem z kartonikiem "Zbieram na chleb" oraz kubeczkiem na drobne, do którego nikt nic i tak nie wrzuci, bo wszyscy myśleliby, że jest jakąś pijaczką, która zbiera na tanie wino lub narkomanką zbierającą na działkę. Albo po prostu dlatego, że nikt się nie przejmie jej problemami, bo ludzie mają swoje problemy. Teraz Czytelniku poinformuję Cię, że to był tylko wstęp:) wszystkie swoje problemy, a właściwie, swoją historię, opowiem Ci w dalszej części. Więc jeśli już Cię zanudziłem, to możesz zrezygnować, bo dalsza część nie będzie ciekawsza. Ale mam cichą nadzieję, że ktoś to przeczyta i chociaż spróbuje mi pomóc… Właściwie to nie napisałem we wstępie tego, co chyba we wstępie jest najważniejsze. Jak mam na imię to nie istotne, lat mam 16 (może Wam się wydawać śmieszne, że 16-latek mowi o życiu w taki sposób, może moje problemy będą wam się wydawać banalne, ale co tam). Uff… wiem, że ten wstęp był bardzo pogmatwany i bez ładu i składu, ale wszystko zaraz wytłumaczę. Zacznę chyba od tego, jak ojciec nas opuścił, bo wtedy zaczęły się ze mną problemy. A wiec ojciec dał nam do zrozumienia, że jesteśmy dla niego niczym, bardzo dobitnie. Po prostu spakował się, powiedział, że jedzie do Anglii i tyle. Zdążył jeszcze wytłumaczyć matce, że mylił się przez cały ten czas i że naprawdę jej nie kochał. To był początek 4 klasy podstawówki - bardzo to przeżyłem, jak wszyscy zresztą, tylko że na nikogo nie spadło tyle obowiązków ile na mnie. Właściwie to one nie spadły na mnie, nikt nie kazał mi niczego robić, ale ja chciałem. Niewiele pamiętam z dzieciństwa, ale pamiętam to, że byłem leniem. Wtedy widzialem jak ciężko było mojej Matce i chciałem jakoś jej pomagać, nawet w tak prostych czynnościach jak np. zmywanie naczyń, odkurzanie, itp., ale bardzo irytowalo mnie to, że nie jestem w stanie zastąpić ojca. On był dla mnie autorytetem - był silny, mądry, uczciwy, kochający, a właściwie takie sprawiał pozory. Bardzo chciałem robić to co on, żeby Matka miała trochę czasu dla siebie, żeby nie musiała ciągle gotować, sprzątać, zajmować się Siostrą. Ale były rzeczy, których nie byłem w stanie zrobić choćbym nie wiadomo jak się starał -  były ciężkie zakupy, które jako dziecko taszczyłem do domu, ponieważ nie chciałem żeby Mamą jeszcze bardziej bolały plecy (miała problemy z kręgosłupem, ma do tej pory), robiłem wszystko żeby zastapić ojca w rodzinie, bo byłem jedynym mężczyzną (bardzo chciałem nim być, żeby móc więcej, żeby zamiast myśleć o tym jak pomóc Mamie, móc pomóc, np. głupie roznoszenie ulotek - próbowałem zacząć, ale byłem za młody. Bardzo chciałem robić coś dla dobra rodziny, ale chyba chciałem za bardzo. Teraz rozumiem, że robiłem wystarczająco, bo robiłem wszystko co mogłem, żeby tylko jakoś się do czegoś przydać. Ale w pewnym momencie, nie wiem czemu, może wymagałem od siebie zbyt wiele, może byłem pod zbyt dużą presją wywieraną zresztą przez siebie samego, zacząłem się zachowywać bardzo nie tak, czego zreszta okropnie żaluję, ale cóż - stało sią. Zacząłem obwiniać Matkę za to, że ojciec odszedł, zacząłem obwiniać małą Siostrzyczką, zacząłem obwiniać siebie. W szkole zaczęły się problemy, bardzo opuściłem się w nauce. Oceny spadły, ale nie aż tak bardzo, ponieważ nie odrabiałem tylko zadań domowych. Nie wiem czemu, ale nabrałem wręcz obrzydzenia do zadań domowych. A na sprawdzianach itp. pisałem to co pamiętałem - czyli na piątki, czwórki, bo pamięć miałem dobrą. Ale jak już przestałem się uczyć, to było po prostu oczywiste, że oceny spadną, ale nie bardzo robiło mi to różnicę. I w tym samym momencie, kiedy zacząłem opuszczać się w nauce, zaczęły się histerie. Mówiłem Matce rzeczy, które musiały ją okropnie boleć, strasznie tego żałują, ale wtedy byłem przekonany, że to ja jestem pokrzywdzony, że Ona specjalnie robi mi ciągle na złość i nie mogłem zrozumieć, że chodziło jej o moje dobro. I po tak właśnie, po kilku miesiącach ciągłych kłótni stwierdziłem, że lepiej będzie mi u ojca, i że do niego jadę. Pamiętam też, że - poza szkołą - całe dnie spędzałem wykłócając się o to, że nie będę zajmował się siostrą, co w sumie teraz też uważam za przesadę, bo Matka była wtedy uzależniona od czatowania. Wiem, wiem - to brzmi śmiesznie, ale ona każdą wolną chwilę poświęcała na czat, a tych wolnych chwil miała wtedy bardzo dużo, ponieważ robiła tylko rzeczy, które musiała zrobić - obiad, czasem sprzątnęła - bo siostrą zajmowałem się ja. Chciałem spędzać czas z rówieśnikami, to chyba normalne, ale musiałem wychodzić z Siostrą. Wychodziłem z nią, ale tylko z przymusu. Ona mnie ograniczała. Nie mogłem chodzić z kolegami gdzie chciałem, bo zaraz by powiedziała Mamie, nie mogłem bawić się w co chciałem, bo mnie ograniczała i nie było to zbyt przyjemne - siedzieć na placu zabaw z siostrą, patrząc, jak obok koledzy grają w piłkę czy cokolwiek. A musiałem być obok niej, bo inaczej pobiegłaby do domu z płaczem, że Ją zostawiam, a wtedy byłby cyrk. I wtedy odkryłem coś, co było dla mnie przez jakiś czas cudem - gry MMORPG (dla nie wtajemniczonych - sa to gry typu World of Warcraft, Mu online itp, w które gra się przez sieć razem z innymi graczami), ale niestety, nie bardzo miałem czas na granie, kiedy całe dnie, czasem i noce, komputer był zajęty przez moją Mamą, a jak już miałbym chwilę, to musiałem popilnować siostry, bo ona była zajęta i coś robiła. Ale znalazłem sposób! Nastawiałem budzik, żeby obudził mnie w nocy, sprawdzałem czy już śpi, czy dalej czatuje, i jak tylko była okazja - logowałem się do gry. Ale mniejsza z tym. W końcu mój ukochany tatuś (o ile ktoś nie zauważył ironi w zwrocie "ukochany tatus" - wyjaśnię, że to aż ocieka ironią) przyleciał do Polski i ja, jak gdyby nic się nie stało, cieszyłem się, że przywiózł nam prezenty, cieszyłem się, że znowu spędza ze mną czas itp., itd. Więc ostatni raz nawytykałem Matce jaka to ona zła, jaka niedobra i, nie oglądając się, pojechalem z ojcem na lotnisko. W Anglii na początku było po prostu… bajecznie! Miałem komputer, mogłem na nim grać ile chcę, poznałem paru rówieśników, mogłem się z nimi spotykać bez siostry, cieszyłem się tam wszystkim, po prostu wszystkim. Problemy zaczęły się kiedy poszedłem do szkoły. Na początku było OK, poznałem kilku znajomych, byłem z siebie bardzo dumny, że tak szybko jestem w stanie dogadać się po angielsku, cieszyłem się widząc, jak bardzo tamta szkoła różni się od naszej, bo różniła się bardzo. Nawet zacząłem "podrywać" - o ile 13-latek może podrywać - pewną Murzynkę, co nawet mi się udawało, bo rozmawiała ze mna i nawet z moim ubogim angielskim ciekawie nam się rozmawiało. Ale wtedy zaczęły się problemy… Był tam taki knypek, Adeel Khan (Pakistanczyk, których zreszta znienawidzilem), miał może z 150 cm wzrostu więc sięgał mi może do pasa, bo już wtedy byłem bardzo wysoki jak na swoj wiek. I on zaczął mnie zaczepiać, bynajmniej nie w dobrym tego słowa znaczeniu, wiec ja, niewiele myśląc, podszedłem do niego i wtedy chyba się trochę speszył, ale nie na długo. Kiedy taki dupek jak on był sam, bez kolegow, był takim lizidu*em, że aż się rzygać chciało, ale jak już był ze swoimi kolegami - zamieniał się w małego, zakompleksionego skurw*syna, nabijającego się ze wszystkich i pokazującego jaki to on nie jest świetny, jaki on nie jest lepszy itp. W końcu zaczęło mnie to bardzo irytowac i zacząłem się już stawiaą, ale to był błąd. Chyba wszyscy doskonale wiedzą, a jak nie wiedza, zaraz będą wiedzieć, że między odwagą a głupotą jest bardzo cienka linia, która wtedy właśnie przekroczylem. I jak juz zobaczyli, że jestem bezsilny - już nie było żadnych granic. Byłem bity, wyzywany na oczach wszystkich, popychany, przewracany, opluwany (nie jestem pewien jak to się odmienia, więc jak ktoś by nie zrozumiał o co chodzi - pluli na mnie) i ogólnie było niemiło. Ale znosilem to, zaciskałem zęby i znosilem. Do czasu. Miałem tam znajomego, ktory był totalną ofermą i kiedy jego nie nękali tak jak mnie, on znosił to gorzej. Nie raz, nie dwa, płakał z bezsilnosci, a ja musiałem to oglądać jako jego znajomy, przyjaciel powiedziałbym i nie wiedziałem co mogę zrobić. Pewnie myślicie - gdzie nauczyciele? Czemu im o tym nie mówiliśmy? Otoż, nauczyciele byli, ale było ich zbyt mało aby mogli to sami zauważyć. W pewnym momencie nie wytrzymałem i zrobiłem coś czego baaardzo się brzydziłem - doniosłem na nich. I to był błąd, bo mój wychowawca na nich pokrzyczał, powiedział, żeby tak wiecej nie robili, oni "skruszeni" poprzytakiwali i chwilę później zemścili się za to. Nie chciałem donosić, ale to było jedyne wyjście, które wtedy widziałem, bo byłem po prostu bezsilny wobec grupy tępych debili. Byłem pewien, że gorzej być nie może, ale myliłem się. Znosiłem jakoś jak mnie poniżali - po prostu milczalem i tyle. Ale raz, idąc korytarzem szkolnym, spotkałem tego kolegę o ktorym wcześniej wspominalem razem z dwoma Pakistańczykami, którzy oczywiście mieli świetny ubaw nabijajac się z niego i po prostu zatkało mnie, kiedy zobaczyłem jak ów kolega przytakuje im zapłakany, mając nadzieję, że w końcu sobie pójdą -  ja przynajmniej starałem się znosić to z honorem, o ile można nie stracić honoru dając się poniżać. Ale ja przynajmniej nie dawalem im tej satysfakcji i nie pokazywałem, że się boję, że mam ochotę się popłakać (plakalem 4 razy w życiu - jak kiedyś miałem wypadek na rowerze, ale to za dzieciaka jeszcze i 3 razy niecałe 2 miesiące temu, ale o tym później), bo najgorsza była w tym bezsilność. Wtedy po prostu coś we mnie jakby przeskoczyło i wogóle nie myślałem nad tym co robię. Rzuciłem się na jednego z tych Pakistańczyków i bardzo żałuję, że akurat w tamtym momencie zobaczył to nauczyciel - praktycznie nic nie zrobiłem temu skur*ielowi, a na dodatek cała wina za wszczynanie bójek spadła na mnie. Od tamtej pory zacząłem wagarować. Robiłem wszystko żeby nie być w szkole, bo wiedziałem, że nie mam po co się tam pokazywać. Jest jeszcze parę przykrych spraw, które wydarzyły się w Anglii, ale one są zbyt osobiste abym był w stanie pisać o nich wiedząc, że czyta to ktoś obcy. Może i ten "ktoś obcy" chce mi pomóc, ale są sprawy, o ktorych nie mówiłem, ani nie powiem nikomu i mam nadzieję, że obcy to zrozumie. A więc teraz tak w skrócie - po 1,5 roku w Anglii przejrzałem na oczy, że byłem głupi, że pojechałem do ojca, który, swoją drogą "przygarnął" mnie tylko dlatego, że dostawał na mnie duże zasilki i nie wydawał dużo, a dzięki mnie mógł mieć większy dom, taniej i jak infantylny byłem zachowując się tak wobec matki. Najszybciej jak tylko mogłem wróciłem do Polski. Pomijając to, że jak wyjechałem do Anglii byłem słodkim chłopczykiem, a wróciłem jako spasiony lamus - było OK. Starzy znajomi zaakceptowali to, że wyglądam "lamusowato" i byłem im naprawdę za to wdzięczny. Zacząłem chodzić do gimnazjum - na początku trudno było nadrobić, bo zacząłem naukę dopiero w 2 półroczu pierwszej klasy, a w Anglii jest strasznie zaniżony poziom i miałem wielkie zaległości, ale podołałem. Cieszyłem się tym, że tutaj, w Polsce, nikt nie uważa mnie za gorszego, nikt sią ze mnie nie naśmiewa - nawet kilka razy będąc świadkiem manifestu "wyższości" jakiegoś palanta na biednej, bezsilnej ofierze, wkroczylem do akcji i pomogłem biedakowi, bo wiedziałem jak on musi się czuć, ale nikt z nich nie mógl wiedzieć, jak czułem się ja. Bo w Polsce, może jestem ślepy, ale nie zauważam, żeby nad kimkolwiek znęcano się tak jak w Anglii. Nie mówię tylko o mnie, tylko o moich znajomych - tam takich "gorszych" bylo pełno. Ale wracając do tematu - wszystko było OK, dopóki na scenę nie wkroczyła MARIHUANA. Jak znajomy zaproponował mi palenie byłem taki podekscytowany, bardzo chciałem wszystkim pokazać, że pasuję do towarzystwa, że jak w towarzystwie ćpają, ja też mogę! Chciałem też po prostu spróbować. No to w końcu zapaliłem i bardzo się zawiodłem, ale nie chciałem dać po sobie tego poznać, bo widziałem jak koledzy się zachowują. Oni już mieli "fazy", a ja byłem całkiem trzeźwy. Później dowiedziałem się, że nie zawsze paląc za pierwszym razem można coś poczuć, ale nie chciałem się wyróżniać, nie chciałem im mówić, że jestem trzeźwy, wolałem udawać, że mam takie same fazy jak oni. Sam się zdziwiłem jak dobrze poszło mi udawanie kogoś pod wpływem. Ale ja bardzo chciałem zrobić to znowu, żeby zobaczyć jak to jest. No i w końcu się udało! Czułem to, bardzo mi sie to podobało. Wszystko było zabawniejsze, a ja kiedyś bardzo lubiłem się śmiać - chciałem się śmiać, ale czasem czułem się jak bym zapomniał jak to się robi lub coś wydawało mi się śmieszne, ale nie potrafiłem się śmiać "na zewnatrz" - po marihuanie śmiałem się, śmiałem ze wszystkiego. I do tego byłem lepszą osobą (w moim mniemaniu). Byłem bardziej towarzyski, lepiej się ze mną rozmawiało, odzyskiwałem powoli poczucie humoru. Ale sęk w tym, że zacząłem tego nadużywać. Zamiast raz - dwa w tygodniu, zacząłem palić coraz więcej i coraz częściej. Pamiętam jak pierwszy raz poczułem niedosyt… to było bardzo dziwne uczucie. Bo jakby chciałem się zachowywać nietrzeźwo, ale coś mnie powstrzymywało. Od tamtej pory już nigdy po paleniu nie czułem się tak, jak na początku. Później zmieniło się to w rutynę, taki czasozapełniacz Stało się też coś bardzo ważnego - zakochałem się w dziewczynie o 2 lata starszej, ale ona mowiła, że jej to nie przeszkadza, co mnie bardzo cieszyło. Bardzo chciałem mieć dziewczynę (nie myślcie, że chodziło mi o seks), po prostu czułem bardzo silną potrzebę bycia potrzebnym, chciałem być komuś potrzebny, chciałem wiedzieć, że komuś na mnie zależy, że ktoś docenia to co dla niego robię, ale wtedy popełniłem duuuży błąd - starałem się za bardzo. Chciałem żeby było między nami aż za dobrze, spełniałem każda jej zachciankę, latałem za nią, robiłem wszystko co chciała. Ślepo wierzyłem jej we wszystko co mówi nawet nie dopuszczając do siebie możliwości, że ona może mnie wodzić za nos, że może mieć ubaw patrząc jak się staram. W skrócie - bardzo się zawiodłem i jak już odzyskałem wiarę w człowieczeństwo, w szczerość i tym podobne pierdoły - znow ją straciłem. Byłem załamany. I wtedy przyszła ona: amfetamina. Ona nie zdradzi, ona nie oszuka, ona nie zostawi - wmawiałem sobie. Wtedy było tak zajeb*scie, problemy znikały, a właściwie mogłem przestać o nich myśleć. Od kiedy spróbowałem 1 raz, zażywałem najczęściej jak tylko mogłem przez około miesiąc. Czasem parę dni pod rząd, czasem jeden dzień przerwy - po prostu jak miałem za co, to byłem naćpany. Myślicie pewnie skąd brałem na to pieniądze, bo to drogi interes - a więc zacząłem kręcić, np. Matka da mi na dezodorant, to ja wezmę dezodorant od kolegi, dozbieram jeszcze trochę i podzielę się ze znajomym towarem. I jak już odkryłem, że w taki sposób mogę zbierać pieniądze, to zacząłem coraz bardziej kręcić, co było wbrew mnie samemu, bo nie chciałem tego robić, ale już wtedy zaczęła się pojawiać jakby druga strona mówiąca ze nie, to OK, nie robię nic złego itp. Krótko mówiąc - sam się przed sobą usprawiedliwiałem. A marihuana poszła w odstawkę, bo znalazłem coś lepszego, coś, po czym byłem jeszcze lepszym człowiekiem, jeszcze bardziej lubianym, akceptowanym przez wszystkich… Zapomniałem wspomnieć, że po paru miesiącach w Polsce strasznie schudłem i zacząłem wyglądać z powrotem normalnie. Po jakimś czasie, udało mi się zapomnieć o mojej pierwszej miłości - właściwie nie zapomnieć, tylko się odkochałem. Nie wiem czy można się odkochać, jak nie - może byłem po prostu zauroczony… Wiem, że ta dziewczyna przez parę tygodni była dla mnie całym światem. Robiłem wszystko, żeby móc z nią spędzać czas, żeby była szczęśliwa, ale otworzyłem się zbyt szybko i starałem się o nią za bardzo. Jak już się "odkochałem" amfetamina mi się znudziła i przestałem jej potrzebować, a do tego czułem, że zostawiła we mnie coś po sobie, a właściwie nie tyle coś zostawiła, tylko zmieniła. Po prostu przestałem ćpać amfetaminę, ale po paru dniach zauważyłem, że trzeźwość mi się nie podoba. Nie potrafiłem wtedy tego wytłumaczyć - po prostu czułem wielką chęć odurzenia się w jakikolwiek sposób, więc zacząłem znowu palić, bo amfetaminy miałem już dość. Jak przestałem przez parę dni czułem się jak trup i bardzo chorowałem, a jak już znowu zaczałem palić - to nie tak jak wtedy. Całkowicie zmieniła się też moj filozofia na temat palenia. Wcześniej paliłem żeby się śmiać, żeby rozmawiać, że znajomymi itp., a od tamtego momentu paliłem żeby nie być trzeźwym i to mnie w sumie trochę przerażało, ale nie chciałem nic z tym robić. Stawałem się coraz bardziej obojętny w stosunku do otaczajacego mnie świata i takie rzeczy jak przyjaciele, rodzina, znajomy byli dla mnie po prostu szansą na naćpanie się. Jak już zacząłem kraść z domu (wtedy odkryłem, że jestem wybornym kłamcą i na początku mnie to przeraziło, ale później zacząłem czerpać z tego satysfakcję) na poczatku drobne sumki,  10 - 20 - 50 zł to miałem na 1 dzień, czasem komuś postawiłem, to ten ktoś się odwdzięczył. Jak nie miałem jak ukraść to jakoś wkręcałem się do znajomych, którzy mają zamiar ćpać albo pożyczałem pieniądze na ćpanie. Już wtedy to przejęło nade mna kontrolę, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy. Nie wiem, może nie chciałem przyjąć do wiadomości, że jestem uzależniony? Ale mniejsza z tym. Jesteśmy już przy Sylwestrze, mam za soba już większe doświadczenie w ćpaniu, parę nowych doświadczeń - na Sylwestra oczywiście należycie się zaopatrzyłem. Nie będę Wam pisac o wszystkim, bo i tak pewnie napisałem za dużo, ale chcę żeby obcy, który to czyta, mógł możliwie najlepiej zrozumieć przez co przechodziłem. Więc jestesmy przy Sylwestrze, jestem już nacpany, i rozmawiam z dziewczyna która bardzo mi się podoba, znamy się już od dłuższego czasu itp., nie byliśmy oficjalnie razem, ale poważne rozmowy, przytulanie się, całowanie itp., mamy już za sobą. Nie pamiętam dokładnie jak to było, ale w trakcie normalnej rozmowy przytuliłem się do niej i wtedy mnie zatkało - z bliżej mi nieznanych powodów zaczęła na mnie wrzeszczeć, że co ja robię itp., więc ja, jako że byłem już dosyć mocno naćpany (wtedy pierwszy raz zjadłem tyle ecstasy), poczułem się tak jakby odrzucony i po prostu sobie poszedłem parę kroków dalej, do kogoś innego. Los chciał, że trafiłem na dziewczynę której się podobałem, a że ja byłem naćpany, ona pijana, jakoś się do siebie zbliżyliśmy, zaczeliśmy się przytulać i w ogóle, ale z tym mniejsza. W skrocie - z tą dziewczyną chciałem być, ale jednocześnie coś mnie w niej odpychało. Nie wiem co to było, ale po prostu coś jakby blokowalo wszelkie uczucia, które chciałem do niej poczuć, bo chciałem kochać i być kochanym, ale nam nie wyszło - zerwałem z nią, bo nie miało sensu być z kimś, kto jest ci obojętny, nie było mi głupio dlatego, że ona cierpiała, tylko denerwowałem się, bo nie udało mi się być szczęśliwym. Ale wtedy byłem już taki troche "wyprany z uczuć". Najgorsze jest to, że zauważyłem, że jak chcę - potrafię doskonale udawać pewne uczucia, takie jak smutek, żal, radość, zmieszanie, itp., a jak już połączyłem to z kłamstwem odkryłem, że potrafią wprowadzać ludzi w błąd i operować słowami w taki sposób, aby oni myśleli o mnie i o innych tak, jak chcę. I baaaaardzo mi się to spodobało. Kiedy zmuszałem ludzi do nieświadomego wykonywania moich poleceń czułem coś dziwnego, czułem chorą satysfakcję, czułem, że jestem lepszy, ale nie myślałem o tym co czuję, bo byłem zafascynowany odkrytymi w sobie talentami. Wtedy zacząłem już kraść. Nie kradłem już "drobnych". Jak kradlem to wszystko co znalazlem. I teraz nie mówiłem nikomu, że biorę amfetaminę - to robiłem po cichu, bez żadnych świadków, bo dużo znajomych nie chciało, żebym to robił, włożyli dużo trudu w namówienie mnie, żebym przestał ostatnim razem, a po drugie - jak ćpam sam, nie muszę się z nikim dzielić, czyli mam więcej dla siebie. Nie miałem żadnych skrupułów, nie dręczyły mnie żadne wyrzuty sumienia, tylko byłem z siebie kure*sko zadowolony, że potrafię kraść duże kwoty, a do tego rozgrywać to wszystko tak, żeby nikt mnie nie podejrzewał, bo przed rodziną grałem kochajacego synka Mamusi - uczciwy, czuły, słowny - jednym słowem - przykładny. Ja wiedziałem, że nie powinienem tak robić, ale mimo tego robilem to, bo doszedłem do wniosku, że uczciwość może i jest dobrą cechą, ale ja jako "manipulator" podobałem się sobie samemu o wiele bardziej. Byłem silny, robiłem to, co postanowiłem nie zważając na cierpienie innych i czułem się z tym świetnie. Nie raz, nie dwa, sprawiałem komuś cierpienie po prostu rozmawiając z nim, bo to już zaczynało być obsesją - analizowanie zachowań wszystkich dookoła, wymyślenia strategii jak trafić do poszczególnych ludzi, jakie tematy mogę poruszyć aby wywołać u nich poczucie winy/smutek/złość czy inne tego typu uczucia i jak później zrobić pożytek z wywołanego u nich uczucia. To było dla mnie boskie! Czułem się w czymś dobry, wiedziałem, że nawet jak to jest podłe to robiłem to dalej, bo w końcu ja byłem silniejszy! W końcu ja, może i nie przemocą (brzydzę się przemocą, nigdy nie używałem jej dopóki nie musiałem się bronić) tylko metodami bardziej wysublimowanymi -  traktowałem to jak sztuke - zacząłem wprowadzać ludzi w błąd, zaczałem nimi manipulować, żeby doskonalić się w tym, uczyć się jeszcze więcej. Zauważałem co robię nie tak, kiedy np. zamiast wywołać u kogoś smutek - dołowałem go, analizowałem swoje "techniki", poprawiałem błędy, ale w końcu w tym całym zamieszaniu, ciągłym udawaniu kogoś, kim nie jestem, zacząłem się tym nudzic… Zdecydowałem się w końcu zdjąć tę maskę i razem ze wszystkimi innymi wrzucić je gdzieś tam głęboko w świadomość i zapomnieć o nich na jakiś czas, dopóki nie będą mi potrzebne,  ale kiedy już odkryłem "drogę na skróty" do sprawiania, żeby ludzie myśleli o mnie tak, jak chcę, żeby robili dla mnie to, co chcę, bo ja jestem taki biedny, taki pokrzywdzony, to nie chciałem znowu meczyć się tak jak kiedyś żeby zdobyć pieniądze, ale najbardziej bolało mnie jedno - czułem, że coś jest nie tak. To nie był brak narkotyków, bo ćpałem dalej, tylko coś innego. To było uczucie, że tak naprawdę nie chcę być taki jak byłem - zwyczajny, skoro mogę sprawiać pozory kogolwiek innego. Jak już zaczynałem grać, mogłem się odnaleźć w każdej sytuacjii. Nie byłem taki nieporadny jak kiedyś - z każdej sytuacji znajdowałem wyjscie i to przeważnie takie, że wychodziłem na tym dobrze. Nie dałem sobą pomiatać, nie dałem się okłamywać, bo potrafiłem rozpoznać kłamstwo, ale nie zawsze przyznawałem się do tego, bo najlepszym sposobem na manipulowanie kłamcami lub innymi drobniejszymi manipulantami jest świadome dawanie się zmanipulować, bo wtedy "przeciwnik" popada w samozachwyt, jak to mu się udało mnie zrobić w konia - nie ma pojęcia, że to on jest tym przegranym. Bardzo dobrą taktyką było też dawanie się przylapać na kłamstwach. Wtedy w umyslach innych pojawiała się informacja: on nie umie kłamać, więc nawet nie podejrzewali mnie o moją dwu-, trzy-, czterolicowość. Nawet nie przeszło im przez myśl, że mogę być taką szmatą, a to jeszcze bardziej dodawało mi pewności siebie i utwierdzało w przekonaniu, że postepując tak jak postepowałem - robię lepiej, dla siebie oczywiście, bo przestałem się już przejmować szczęściem innych - to bylo niewygodne. Oczywiście odgrywałem uczuciowego, żeby utrzymać to wszystko w tajemnicy. Tak właśnie przeżyłem pół roku mojego życia (z ktorego bardzo mało pamiętam, oprócz ważniejszych wydarzeń) - ćpajac i okłamując wszystkich dookoła, tym samym siebie, bo czasem jednak gdzieś tam z głębi mnie krzyczał do mnie rozsądek, żebym zaczął odkręcać to, co zrobiłem, póki nie jest za późno. Czułem już efekty ćpania, czułem je już bardzo dawno, ale nie przeszkadzały mi one - wręcz przeciwnie. Paranoja (wiem, że to ważne, ale zapomniałem wspomnieć - jestem paranoikiem) pomagała mi w rozgryzaniu kłamstw innych, czasem moje podejrzenia były bezpodstawne, ale czasami trafiałem w dziesiątkę. Potem już znudziło mi się ciągłe dbanie o to, żeby Matka nie dowiedziała się, że ćpam. Miałem wiele ważniejszych zajęć na głowie. Ze szkoły w tamtym okresie nie pamiętam nic. Przez te 6 miesięcy czułem się trochę jak obserwator w swoim własnym ciele, czasami dalej się tak czuję, ale to nie jest takie jak wtedy i teraz potrafię sobie z tym radzić. Z tych 6 miesiecy zapamiętałem bardzo wyraźnie kilka rzeczy, ale tylko ta jedna może być istotna: zerwałem z dziewczyną, która mnie kochała, mówiąc jej, że nic do niej nie czułem i śmiejąc jej się w twarz kiedy zobaczyłem, że płacze. Zauważyłem, że tracę nad sobą kontrolę - właściwie już jej nie mam, nie mam wpływu na moje zachowania, nie potrafię nic zmienić. Przez te nieprzespane noce (nie wiem czy wiecie, ale po amfetaminie sa problemy ze snem, a w takich ilościach w jakich ja ją zażywałem, spałem bardzo malo, bo wolałem już w ogóle nie spać. Jak udało mi się na chwilę przysnąć, zaraz budziłem się przerażony, panicznie się bałem, nawet nie wiem czego, miewałem myśli samobójcze, ale nie byłem na tyle odważny by to zrobić) w ciagłym dążeniu do zrozumienia zachowań innych ludzi przestałem rozumieć siebie. Zapomniałem w ogóle jaki ja, ten prawdziwy ja, jestem, nie potrafiłem przestać okłamywać wszystkich - dalej udawałem smutek, radość i inne uczucia, żeby sprawić pozory przed samym sobą, że potrafię czuć emocje. Jedyne co czułem, to złość na samego siebie. Właściwie na potwora, którym się stałem zapominając o tym, że ludźmi podobnymi sobie gardziłem, zapominając o tym, że kiedyś byłem dobry, ale otoczenie wymagało tej zmiany - nie żałuję tego, bo bardzo wiele zrozumiałem, ale do tego jeszcze dojdę Więc w sumie do sedna - bo taki mam problem, a to wszystko miało wam mniej więcej uświadomić jak trudno było mi się zmienić. A więc poznałem pewną dziewczynę. Już od początku naszej znajomości nie traktowałem jej jak każdej innej. Fakt, zwodziłem ją, sprawiałem pozory, ale jedno mnie zaskoczyło - czasem bywałem z nią szczery, bo czasem nie chciałem kłamać i to mnie zszokowało. Nie ma co opisywać jak się ze soba zeszliśmy i w ogóle, więc przejdę do problemu. Zakochałem się kiedy byłem pewien, że nie potrafię czuć nic innego oprócz złości, zakochałem się. Przestałem myśleć o tym jak będzie najlepiej dla mnie, zacząłem myśleć, jak będzie najlepiej dla niej, ale zacząłem o tym myśleć obsesyjnie wręcz i bardzo dużo rzeczy nie pasowało mi w jej zachowaniu, ale milczałem, bo nie chciałem wywoływać niepotrzebnych sporów, bo i tak kłóciliśmy się dużo. Wydaje mi się, że zadecydowało o tym, że zakochałem się to, że ona też miała za soba poważne problemy - o tym nie będę mowić tak szczegółowo, bo nie mam prawa - mogę powiedzieć tylko, że przez 2 lata była w depresji. Kocham ją, życie bym dla niej oddał, nie ma nikogo ani niczego co byłoby chociaż w połowie tak ważne jak ona. Nie potrafiłem jej już zwodzić, nie potrafiłem okłamywać, nie potrafiłem przy niej stwarzać pozorów, ale ja sam wiem jak łatwo można wykorzystać uczucia takie jak miłość… Bałem się jej zaufać, bo nie ufałem nikomu. Jak w końcu udało mi się jej zaufać to zrobiła coć, przez co na jakiś czas całkowicie straciłem wiarę, że kiedyś trafię na kogoś kto nie wykorzysta tego, że ufam, że poświęcam się dla naszego dobra. Dla niej przestałem palić marihuanę, ale nie mogę skończyć z narkotykami całkowicie, raz na zawsze, bo w tym związku to ja się poświęcam bardziej, to ja daję więcej od siebie, to ja się bardziej staram. Tak jak ją traktowałem tylko jedną dziewczynę - moją pierwszą miłość lub zauroczenie. Właściwie tą dziewczynę, ktorą aktualnie kocham traktuje lepiej, traktuje ją najlepiej, traktuje ją lepiej niż siebie… Nie wiem czy słusznie zrobiłem, ale wybaczyłem jej to co mi zrobiła, bo ją kocham i nie wyobrażam sobie życia bez niej, ale to bolało, ale nawet to, że bolało ma swoje dobre strony - wiem, że znowu zaczynam czuć, znowu zamieniam się w kogoś kto czuje, a nie tylko udaje, ale czuję, że tym razem, to ja będę tym odrzuconym w zwiazku. Za te wszystkie dziewczyny, z którymi tak postępowałem ona będzie zadośćuczynieniem, ale póki jest cień szansy, że będziemy szczęśliwi, że będziemy razem - chcę z nią być, tylko że kłótnie między nami, wyglądają tak, że ona wyładowuje na mnie złość nie przebierając w słowa, a ja nie potrafię jej odpowiedzieć nic oprócz uspakajania jej - nawet kiedy wiem, że ona nie ma racji przemilczę to, bo nie chcę się z nią kłócić, nie chcę jej ranić tak, jak ona rani mnie. Ja wiem, że mogłbym to zrobić, ale nie potrafię! Ja wiem, że ona też ma coś nie tak z psychiką, bo czasem jej zachowania nie są do końca normalne, ale ja ją kocham i chcę jej pomóc tak samo jak ona pomogła mnie!Z nią przeżyłem najpiękniejsze i najgorsze chwile mojego życia. A więc podsumowując mój problem jest taki: jak już dzięki niej znowu zacząłem czuć ja nie wiem czy chcę czuć, bo ona mnie rani, a ja nie potrafię. Potrafię tylko zacisnąć zęby, poczekać, aż się uspokoi i wtedy udawać, że wszystko OK. Muszę znosić jej bezpodstawne napady złości, muszę znosić to co ona mówi, a to boli, bo w parę minut z tej dziewczyny, którą kocham potrafi zmienić się w kogoś zupełnie innego - jakby przeciwieństwo tej dziewczyny, którą kocham. Zastanawiałem się już nad tym, czy to może być rozdwojenie jaźni i moim zdaniem ona bardzo pasuje do tego opisu. Proszę o jakiekolwiek wskazówki, które mogłyby mi pomóc. Jak są jeszcze ludzie bezinteresowni to do was właśnie się zwracam - pomóżcie mi w to uwierzyć. Ja chcę, ale czasami brak mi sił. Jak cokolwiek będzie niezrozumiałe - pisać w tym temacie, postaram się to wytłumaczyć.
MĘŻCZYZNA, 16 LAT ponad rok temu

Witam!

Po przeczytaniu Twojego listu myślę sobie, że dla Ciebie wszystko jest albo dobre, albo złe. Jeśli coś nie pasuje do tego schematu, to jest nienormalne. W realnym świecie nie ma ludzi absolutnie dobrych lub absolutnie złych.

Bardzo łatwo przychodzi Ci ocena innych, również skrajna. Pomyśl o tym, że jeśli Ty tak kategoryzujesz ludzi, to oni też będą o Tobie podobnie myśleć. Jesteś młodym mężczyzną, przeżyłeś bardzo wiele trudnych chwil. Nie oznacza to jednak, że cały świat jest zły i istnieje tylko niewielka grupka ludzi kierujących się zasadami. W konkretnej sytuacji każdy decyduje tak, jak nakazują mu jego zasady i moralność. Każdy ma swój charakter i swoje cechy. Zarówno te dobre, jak i te złe. Jeśli z góry zakładasz, że ktoś jest zły i Cię wykorzysta, to pewnie tak się stanie. Bo sam będziesz szukał nieświadomie potwierdzeń swoich teorii.

Zamiast ciągle zamartwiać się tym jacy są inni zastanów się dobrze, jaki Ty jesteś i jaki chcesz być. Bo to w Tobie powstał taki obraz świata, motywowany zapewne przez trudne przeżycia z dzieciństwa. Wbrew pozorom to dzieciństwo ma największy wpływ na to, jak funkcjonujemy w przyszłości. A braków, jakie stamtąd  wynieśliśmy nie da się uzupełnić.

Można jednak pracować nad sobą i starać się zmienić swoje postępowanie. Pomocna w tym jest psychoterapia, którą Tobie serdecznie polecam. Masz wiele problemów i niedomkniętych spraw z przeszłości. Pomoc terapeutyczna jest niezbędna, abyś mógł odnaleźć się w swoim życiu i mógł sprawnie funkcjonować w społeczeństwie w przyszłości. 

Pozdrawiam

0

Szanowny Panie,

relacja ze strony rodziców w dzieciństwie i wczesnej adolescencji - szczególnie pochodząca od ojca w stosunku do syna - ma istotne znaczenie w formowaniu się osobowości.
Trudne doświadczenia najsilniej oddziałują na rozwój człowieka, w szczególności odrzucenie. Życzliwie zachęcam do podjęcia psychoterapii w Pana miejscu zamieszkania. Może Pan jeszcze czuć się lepiej, fajniej, swobodniej, bez obciążeń i bez zmartwień.

Życzę wszystkiego tego, czego Pan pragnie!
Magdalena Nagrodzka
PSYCHOLOG KLINICZNY, PSYCHOTERAPEUTA, COACH
www.nagrodzkacoaching.pl

0
redakcja abczdrowie Odpowiedź udzielona automatycznie

Nasi lekarze odpowiedzieli już na kilka podobnych pytań innych użytkowników.
Poniżej znajdziesz do nich odnośniki:

Patronaty