Boję się już swoich myśli. Co się ze mną dzieje?

Witam. Żeby zrozumieć co mnie męczy, skąd taki stan muszę pokrótce (a krótkie to raczej nie będzie) przedstawić moją historię. Chodzi o faceta. Byliśmy ze sobą 2,5 roku, od kilku miesięcy zaręczeni. Jak to bywa, był (jest?) miłością mojego życia. Mam już swoje prawie 28 lat i długo czekałam na taką miłość. Było cudownie, tak jak zawsze tego pragnęłam, wspólne plany, marzenia, wyjazdy, odkładanie na ślub, wspólne rzeczy... Zaręczyny były wtedy moim najszczęśliwszym dniem w życiu.

Dzisiaj jest już prawie 8 miesięcy jak nie jesteśmy razem, a ja ciągle krwawię z bólu każdego dnia. Z jednej strony z tęsknota, żal, pustka, a z drugiej - tak boli to, co zrobił. Teraz ta gorsza strona... Od jakiegoś czasu zaczynały się coraz większe sprzeczki, ale zawsze o pierdoły, nic poważnego. Zawsze jakoś się dogadywaliśmy, bo ja zawsze wolę porozmawiać i wyjaśnić sobie wszystko. W końcu w takiej szczerej rozmowie stwierdził, że w życiu mu się zrobił burdel i nie chce niczyjej pomocy, ale chce żebym była przy nim w tym trudnym okresie. No to byłam.

Zaczęłam go też łapać na kłamstewkach. Kochałam go, ale zaczęłam odczuwać, że spotyka się ze mną tylko dlatego, ze ja tego chcę, po prostu czułam się jak zbędny ciężar. I oczywiście gdy mu o tym powiedziałam, to zaprzeczał. Ale czułam, że coś jest nie tak. Starałam się porozmawiać, zrozumieć, robiłam co mogłam, bo mi na nim zależało, zależało mi na nas. Każdy kryzys przecież można przetrwać. Tylko obie strony muszą tego chcieć.

Nie wiem czy to ma znaczenie, być może zbieg okoliczności, ale w tym samym czasie poznał dziewczynę swojego kumpla. Wiele razy słyszałam, jaka to ona jest "cudowna". Wiem, że bywał u nich beze mnie - po prostu ja czasami nie mogłam czy nie miałam ochoty (bo szczerze nie przepadałam za nią), no ale jego kolega - niech idzie. Ufałam mu. Któregoś wieczoru jakaś sprzeczka o byle co i usłyszałam, ze on chce to skończyć. Zabolało i to cholernie.

Powiedziałam, żeby to przemyślał, bo wiadomo, w nerwach wiele rzeczy się mówi. Wtedy mi powiedział, że mnie zdradza, ze chodzi na dziwki (wiedział, ze jakby mnie zdradził, albo uderzył to bym mu tego nie wybaczyła). Zaczęłam się dopytywać - jak długo, dlaczego, zaczął się ewidentnie mieszać w swojej historii. Potem dołożył jakąś koleżankę z pracy, że też mnie z nią zdradza i twierdził, ze nie przestanie tego robić. Byłam w szoku, ale mimo wszystko ta historia jak dla mnie była trochę naciągana - jak na moje oko po prostu chciał się mnie pozbyć. No to cóż, oddałam mu pierścionek i wyszłam.

Bolało, bardzo. Ale to nie było najgorsze. Nie jadłam 18 dni, nie byłam w stanie, tylko wymiotowałam. Potem się zorientowałam, zrobiłam test ciążowy. Byłam w ciąży. W przypływie szoku wzięłam ten test i pojechałam do niego. Nie zastałam go w domu, czekałam 7 godzin na dworze, nie wiedziałam co robić. Przyjechał, ale zobaczył mnie, perfidne ominął i poszedł do domu. Potem jego brat mi oświadczył, że on nie wyjdzie porozmawiać. Oj, poczułam się jakbym dostała w pysk, ale to tak mocno. No cóż, weszłam do domu, oddałam mu kilka jego rzeczy (wszystkie inne, które od niego miałam oddałam mu od razu - nie chciałam żeby mi go przypominały) i wyszłam. Test wyrzuciłam gdzieś po drodze. Nie dałam mu.

Teraz już powoli stałam się jeść, prochy uspokajające odstawiłam, ale było już za późno. 4 dni później dostałam strasznego krwotoku, trafiłam na pogotowie, dziecka już nie było. Załamałam się jeszcze bardziej, nie byłam gotowa na ciąże, nie byłam gotowa na to, że to dziecko umrze, a już na pewno nie byłam gotowa na to, że zostanę z tym wszystkim sama!!! W przypływie rozpaczy wysłałam mu smsa i opisałam w skrócie to wszystko. W odpowiedzi dostałam coś w stylu "wiedziałem o twojej ciąży i czekałem tylko kiedy poronisz". Oj, kolejny raz dostałam po pysku i to tak konkretnie. Moja odpowiedź była krótka - jeśli nie wierzy zapraszam - wypis ze szpitala jest w domu i niech wybierze lekarza, pójdę, niech zobaczy co mi zrobili. Pozostało to bez echa.

Oczywiście napisałam w tym czasie jakiegoś maila, jak to bardzo mnie skrzywdził - teraz uważam, że to było żałosne, ale to były moje emocje wtedy. Chyba ze 2 sms-y, generalnie nie nękałam go, jakoś to nie mój styl. Po 3 miesiącach, gdy trochę ochłonęłam, zadzwoniłam i spytałam czy możemy porozmawiać jak dwoje dorosłych ludzi - usłyszałam, że nie mamy o czym. No więc stwierdziłam, że jak chce mi coś powiedzieć to żeby zrobił to osobiście, a nie przez swoja adwokat - to ta, o której wcześniej wspomniałam. Dostałam od niej niezbyt miłego maila - anonima, ale po IP doszłam, że to ona. Przyznał, że to ona, ale ponoć kazał jej się więcej nie wtrącać.

Ponadto okazało się, że i ja i on otrzymujemy jakieś dziwne sms-y od kogoś - on myślał że to ja, ja że to on. To też sobie wyjaśniliśmy. W końcu jakoś tak wyszło, że na chwilkę się spotkaliśmy. Przed spotkaniem dostałam sms-a, że niby się pomylił (pierwszy raz w życiu) i wysłał go do mnie, o treści: "Już jestem w domu Kotku". Jak się spotkaliśmy zaczął od tego, że to oczywiście nie do mnie. No to żeby zamknąć ten temat spytałam wprost czy jest z kimś i czy jest szczęśliwy - powiedział, że tak (wspomnę, że przy rozstanie stwierdził, że chce być sam, że nie chce nikogo). No to na siłę uśmiechnęłam się i stwierdziłam, że super. Pogadaliśmy o dupie marynie. Stwierdziłam, że możemy być znajomymi, bez wracania do przeszłości. Bo dla mnie to jest głupie, żeby po tym wszystkim, widząc się na ulicy udawać, że się nie znamy. Zwykłe cześć, co słychać to chyba nie tak wiele?

W końcu on zaczął ten temat. Zaczął mi tłumaczyć dlaczego poszedł na dziwki, że to było raz (znowu inna wersja), ale przerwałam to, bo wtedy ja bym tego nie wytrzymała, a nie chciałam się przy nim rozpłakać. Powiedziałam, że mnie to nie obchodzi, że brzydzi mnie to co zrobił i że dla mnie nie ma odwrotu. Potem zaczęliśmy gadać o motocyklach, oboje jeździmy, spytałam czy pojedzie tu i tam, bo my z ekipą będziemy jechać. Mówił że tak, jak tylko czas i praca pozwoli - ani słowa o jego nowym Kotku.

Potem jakoś tak doszło coś do tematu dziecka Nie chciałam rozmawiać, bo niestety ten temat bolał i boli nadal. Tu już miałam świeczki w oczach. Ale widziałam, że i on miał. Czyli jednak uwierzył. Trochę za późno. Ciekawe, czy jak go maleństwo kiedyś tam, w niebie spyta: "tato, gdzie byłeś jak cię potrzebowałem?", czy będzie umiał odpowiedzieć tak jak mnie, bez skrupułów "na dziwkach"? I to był jedyny raz jak się widzieliśmy. Potem napisałam ze 2-3 maile odnośnie bieżących spraw. Odpisał. Ja chciałam tej znajomości, ale zauważyłam, że jak ja się nie odezwę to on też nie, a więc jemu nie zależy.

Więc ja się nie odzywam. Jest cisza. Ileż można się narzucać? Teraz mija 8 miesięcy. Znów wszystko wróciło. Nie wiem czemu - może dlatego, że w tym miesiącu maleństwo miałoby się urodzić? Ciężko mi z tym samej. Boli mnie każdy kawałeczek ciała. Chciałabym napisać do niego, pojechać, chciałabym, żeby było tak jak kiedyś, kiedy byłam tak naiwnie szczęśliwa, bo byłam. Tylko wiem, że to nic nie da. Wiem, że jak napisze coś to będę później tego żałować, a on to oleje.

Jeszcze odnośnie tej panny, o której wspominałam - widzę nawet po NK, że się kontaktują. Nie wiem na jakim etapie jest ich znajomość, bo go nie śledzę, nie wypytuje jego znajomych. Wiem tylko, że ona już z jego kolegą nie jest, a więc wolna. W ogóle usłyszałam na pożegnanie, że oczywiście to dla mojego dobra, bo zasługuję na kogoś lepszego. Jakież to, o kurde, szlachetne z jego strony. Ale póki co stwarzam pozory, że nic mi nie jest, że jest OK, na NK wstawiam zdjęcia z imprez - wiem, że ogląda, robię to celowo, niech myśli, że jestem twarda. Ale tak naprawdę to bardzo boli.

Teraz proszę doradźcie. Czy powinnam się w ogóle odzywać? Tak mnie to kusi, a póki co się powstrzymuję. Czy w ogóle powinnam coś robić? W ogóle co zrobić żeby nie bolało. Boli, bo był nie tylko moim kochankiem, narzeczonym, ale również przyjacielem, a zdrada przyjaciela bardzo boli. Czasami ból jest tak silny, ze nie mogę wytrzymać, a ta bezsilność i bezradność dodatkowo mnie dobija. Ile to jeszcze będzie boleć, ile jeszcze mogę tęsknić za kimś kto mówiąc rano, że mnie kocha, wieczorem wbił mi nóż w serce?

W ogóle pytałam go, co z tym wszystkim co obiecywał - odpowiedź "chciałam, ale mi się odwidziało". Z jednej strony czuję co czuję, żal, tęsknotę , a z drugiej czuję, że nie byłam nikim więcej, niż darmową dziwką dla niego - tak właśnie się czuje. Wykorzystał i zostawił, choć obiecywał, że nigdy tego nie zrobi. A co jeśli kiedyś będzie chciał wrócić? Ma to jeszcze sens? Proszę o obiektywną ocenę, bo zakochana kobieta myśli irracjonalnie.

Na koniec taki szczegół - zaręczyny były moim najszczęśliwszym dniem w życiu, po jakimś czasie dowiedziałam się, że nawet jego rodzina o tym nie wie, o kolegach nie wspomnę. I kolejny raz poczułam się jakbym dostała po pysku. Owszem, na początku to on zawsze gadał o dzieciach, ślubie, domu, ale jak przyszło co do czego (zaręczyn) to odwlekała to, a ja jak to kobieta zaczęłam naciskać, "bo przecież miały być w jedne święta, w drugie, pół roku temu". Może wtedy powinnam się zorientować jak bardzo jest niedojrzały i że chodzi mu tylko o sex, a swoje prawdziwe zamiary wobec mnie maskował tylko dobrą gadką. Swoją droga polubiłam jego rodzinę i ich również mi czasem brakuje.

Poza tym ciągle nie potrafię zrozumieć dlaczego, za co, co ja mu takiego zrobiłam, czym sobie na to zasłużyłam. Byłam dla niego zawsze oparciem, starałam się, wiele dla niego poświęciłam, ale kochałam go i uważałam, że warto. Podporządkowałam swoje życie pod jego, może dlatego tak ciężko mi teraz się pozbierać. Co robić? Jak przetrwać ten trudny okres i nie popełnić więcej błędów? Poza tym dotarło dzisiaj do mnie coś jeszcze. Mam prawie 28 lat, żadnego faceta, ten zmarnował mi tyle czasu... Z kimś dojrzałym mogłabym już mieć normalny "rodzinny" związek. Zegar mi tyka, kiedy ja będę miała dziecko. Strata tamtego tym bardziej boli. Pieprzę jego, sama bym wychowała, a tak...

I znów mi źle. Są czasem takie dni, że po prostu nie chce mi się żyć. A żeby zakończyć optymistycznym akcentem, do tego wszystkiego zwolniłam się z pracy. Zawsze byłam silna, ale teraz brakuje mi sił. Płaczę od 8 miesięcy, nie umiem się pozbierać. Na co dzień udaję, że jest OK, ale nie jest. Zamiast być lepiej czuję, że jest coraz gorzej. Czasami przerażają mnie moje własne myśli. Mam ochotę ze sobą skończyć, z tego bólu i bezsilności, ale z drugiej strony nie chcę umierać. Chcę odzyskać jeszcze chociaż część radości mojego dawnego życia. POMOCY!!!!

KOBIETA, 28 LAT ponad rok temu

Witam!

Sytuacja opisana przez Panią jest bardzo trudna i obciążająca. Negatywne emocje gromadzą się, przez co napięcie rośnie. Psychika jest przeciążona ilością przeżyć. Uczucia, które temu wszystkiemu towarzyszą, powodują obniżenie nastroju i poczucie bezsilności.

Pani partner, nie zważając na Pani uczucia, zakończył drastycznie Wasz związek. Po tym zdarzeniu komunikacja między Wami była nikła. Sądzę, że powinna Pani zamknąć ten etap swojego życia i budować przyszłość swoją przyszłość bez niego.

Pomocna dla Pani będzie wizyta u psychoterapeuty. Myślę, że powinna się Pani poddać terapii, gdyż będzie to dla Pani dobrą możliwością na przepracowanie trudnych emocji, domknięcie spraw związanych z byłym partnerem i związkiem. Praca z terapeutą wpłynie pozytywnie na Pani samopoczucie i wizje przyszłości.

Obecnie kobiety późno zakładają rodziny i rodzą dzieci. Przed Panią jest jeszcze wiele szans i możliwości. Ważne, aby popracowała Pani nad swoimi problemami, odzyskała pewność siebie i poczucie własnej wartości. Otwarcie się na nowe możliwości pozwoli Pani poznać nowych ludzi i odnaleźć się w obecnej sytuacji. 

Pozdrawiam

0
redakcja abczdrowie Odpowiedź udzielona automatycznie

Nasi lekarze odpowiedzieli już na kilka podobnych pytań innych użytkowników.
Poniżej znajdziesz do nich odnośniki:

Patronaty